Upadek Tytana - Morgan Robertson


TYTAN(IC)

 

Wiecie jaki dziś dzień? Tak, dzień, kiedy zatonął Titanic, więc zabrało mi się, żeby wrócić do tej książki, którą można określić mianem zapowiedzi tego, co miało nadejść. I to, jak najbardziej, dosłownie, Mistrzowie science fiction od zawsze cechowali się iście profetycznymi zdolnościami. Weźmy Wellsa, który przewidział takie rzeczy, jak toczenie wojny za pomocą samolotów czy eksperymenty genetyczne, Verne’a z jego przewidywaniami łodzi podwodnych i helikopterów czy naszego jakże zasłużonego rodaka, Lema, którego wyobraźnia zrodziła e-booki i smartfony. Żaden z nich jednak nie przewidział konkretnego wydarzenia tak, jak zrobił to Morgan Robertson w swoim „Upadku Tytana” (choć to tak nie do końca SF, wiadomo, ale o tym potem). Udało mu się bowiem w takich szczegółach przedstawić katastrofę Titanica, która w jego czasach była pieśnią dość odległej przyszłości, że nawet Nostradamus z tymi swoimi przepowiedniami nadającymi się do zinterpretowania ich w zależności od potrzeby, zrobiłby się czerwony ze wstydu i z zazdrości. Na wydanie tej nowelki (plus jeszcze są tu dwa opowiadania) polscy czytelnicy czekali sto dwadzieścia lat, aż rzecz pojawiła się na rynku w roku 2018. Czy było warto? Nie do końca, bo, jak na klasykę przystało rzecz jest dobrze wykonana, ale też pełna swoistej naiwności. 

 

Głowna historia opowiada losy pewnego tragicznego rejsu. Statek o nazwie Tytan, największe pływające dokonanie ludzkości, miał być niezatapialny. Miał być największym cudem techniki, bijącym rekordy prędkości. Miał przegrody mające zapewnić niezatapialność, miał zbyt mało szalup, by ocalić wszystkich, bo ich nie potrzebował. Miał przetrwać nawet kontakt z górą lodową, ale nie wyszło...

Głównym bohaterem tej opowieści jest beznadziejnie zakochany John Rowland, pracujący na statku. Pech chce, że w rejs rusza jego dawna ukochana, kobieta obecnie zamężna, matka małej córeczki. A ten pech nie odpuszcza przez całą drogę. Nie dość, że w trakcie podróży Tytan przecina na pół rybacki statek, zabijając załogę, to jeszcze kapitan i jego ludzie gotowi są zrobić wszystko, by zdyskredytować poczytalność Johna, który zamierza o tragedii poinformować odpowiednie służby. Do tego John zostaje jeszcze oskarżony o próbę zabicia dziewczynki, a gdy dochodzi do zderzenia z górą lodową i statek idzie na dno, to właśnie on zostaje uwięziony wraz z córką swojej byłej na lodzie, gdzie będzie musiał walczyć o przetrwanie siebie i dziecka...

W drugiej opowieści, „Poza spektrum”, konflikt między Ameryką i Japonią wisi na włosku. Co gorsza, Japonia zdaje się dysponować tajemniczą bronią - marynarze na statkach, którzy badali dziwne błyski widziane nocą zaczynają ślepnąć jeden po drugim. Czy były oficer, a obecnie lekarz, rozwiąże tę zagadkę i uratuje świat przed kolejną wojną, która już została wypowiedziana?

Wreszcie w finałowym tekście, „W Dolinie Cienia”, główny bohater, beznadziejnie zakochany w kobiecie mężczyzna, postanawia nie dopuścić do tego, by była ona szczęśliwa ze swoim narzeczonym, oficerem na łodzi podwodnej. Dlatego, kiedy cała trójka jest na pokładzie, doprowadza do usterki, która zatapia łódź. Od teraz, uwięzieni na jej pokładzie ludzie, muszą znaleźć sposób na ratunek, zanim zabije ich albo woda, albo morderczy gaz...

 

Zacząłem od profetycznych zdolności autora i na razie pozostanę przy tym temacie, bo chciałbym pokazać, jak Robertson bliski był w swojej wizji. „Upadek Tytana” napisany został w roku 1898, czyli na czternaście lat przed zatonięciem „Titanica”. Już sama zbieżność nazw jest uderzająca, ale oba statki opisywane były na dodatek jako największe na świecie i niezatapialne. „Tytan” mierzył 800 stóp („Titanic” 882), ważył 45 000 ton („Titanic” 46 000), na obu było za mało szalup ratunkowych, oba miały za to grodzie mające odciąć zalane segmenty statku, „Tytan” w górę lodową uderzył z prędkością 25 węzłów („Titanic” zrobił to mają 22.5 węzła na liczniku), a sama katastrofa w obu przypadkach miała miejsce w kwietniu dokładnie 400 mil morskich od Nowej Fundlandii. Fakty te, w późniejszych wersjach opowieści, wydawanych już po katastrofie „Titanica”, jeszcze bardziej dopracowane (mowa oczywiście głównie o gabarytach samego statku) robiły takie wrażenie, że autora posądzono o przewidywanie przyszłości. On sam zaprzeczał. Doskonale znał branżę stoczniową i marynistyczną i stąd wzięła się trafność jego tekstu. Oczywiście to nie jedyny taki przykład jego zdolności, bo wymyślił też peryskop (nie udało mu się go jednak opatentować - choć z tym wymyśleniem to inna sprawa, bo opowiadanie, w którym go opisał, wyszło później, niż powstał wojskowy model peryskopu), a na dodatek w tym samym opowiadaniu, „Poza spectrum”, przewidział konflikt między USA i Japonią.

 

Ale przejdźmy do konkretów. Jakie są teksty tu zaprezentowane? Jak wypadają jako opowieści oderwane od legendy, którą obrosły? I jak prezentują się pod względem stylistycznym? Powiem tak: jak każda klasyka. Czyli dobrze stylistycznie, ale dużo w tym naiwności niestety. Morgan Robertson pisze w sposób nieskomplikowany, ale literacko przyjemny i satysfakcjonujący. Jego teksty czyta się szybko i z napięciem, a ich klimat jest udany. W głównym tekście , z którego Cameron musiał sporo zaczerpnąć do swojego filmu, skoro mamy tu bogatą kobietę i beznadziejnie zakochanego w niej upadłego faceta, jest sporo zbyt szybko poprowadzonych momentów, choć nie brak też scen statecznych, skupionych na religijnym filozofowaniu. Trochę żal, że zamiast powieści z prawdziwego zdarzenia, która w pełni rozwinęłaby potencjał tematu, dostajemy tu opowiadanie, na dodatek samą katastrofę przedstawiające nam bardzo szybko i bez odpowiedniego wniknięcia w nią, ale i tak jest przyjemnie. 


Reszta tekstów jest podobnie dość szybko potraktowana. Ale np. całkiem ciekawie wypada strona naukowa tekstu o wojnie, nie żałując nam rozważań na ten temat i zbliżając go gatunkowo do Science Fiction. A w ostatnim opowiadaniu nie brak ciekawego podejścia do ludzkiej moralności (chęć zrobienia zdjęcia umierającego od utonięcia człowieka to motyw, który mógłby posłużyć, jako podstawa do naprawdę ciekawej opowieści), a chociaż bywa infantylnie - ach to ciągłe mdlenie kobiet - efekt finalny jest całkiem przyjemny, acz nie jest to klasyka, która powala na kolana, zapada na wieki w głowie i pokazuje wielkość autora. Raczej taka rozrywkowa, prosta, niewymagająca, choć mająca swój urok.


Całości przydałoby się jedna trochę bardziej reprezentacyjne wydanie, marzyłby mi się bowiem tom w twardej oprawie, jak na klasykę literatury przystało, bo mamy tu broszurkę liczącą ledwie 110 stron, wygląda jak jakiś fanowski druk, a nie profesjonalna robota. Tym bardziej, że przekład na kolana nie powala, a redakcja i korekta chyba nie istniały, przez co na stronach nie brakuje rażących w oczy błędów ortograficznych. Tak czy inaczej jednak całość, ze względu na znaczenie historyczne, warta jest poznania. Nie tylko fascynatom tematu katastrofy „Titanica”.

Komentarze