New X-Men #1: Z jak zagłada – Grant Morrison, Frank Quitely, Leinil Francis Yu, Ethan Van Sciver, Igor Kordey

NOWI, STARZY, ODMIENIENI

 

Są takie runy, takie opowieści, które z miejsca zyskują wielkie uznanie i stają się kultowymi. „X-Men” ma ich sporo, od klasycznych przygód pisanych przez Stana Lee, przez rewolucję Claremonta, który serię wypełnił takimi opowieściami, że wytyczył niemal wszystkie ścieżki, którymi wędruje się do dziś i będzie się wędrować już zawsze, po, współcześnie, to co zrobił Hickman. W 2001 roku pojawił się jeszcze run Morrisona, który stał się niemałą rewolucją. I zyskał ciepłe przyjęcie. I chociaż nie jest to wielka opowieść i swoje minusy posiada, to nadal kawał bardzo fajnej opowieści superhero, która na dodatek sporo miesza w status quo postaci.

 

Wydaje się, że mutanci mają się lepiej, niż dotychczas. W zawrotnym tempie przybywa nowych, Beast konstruuje nową, lepszą wersję Cerebra – Cerebrę – a drużyny dysponują zaawansowanym sprzętem. Niestety na scenie pojawia się nowy mutant, pewne starsza kobieta, której celem jest wytępienie posiadaczy genu X. Nie dość jednak, że jest potężna, nie dość, że przejmuje fabrykę dzikich sentineli, to jeszcze coś łączy ją z samym Xavierem, ta ona twierdzi, że jest jego najstarszym i najgorszym wrogiem. Kim jest? Jakie tajemnice skrywa? I jak pokonać kogoś takiego, jak ona? Gdy dochodzi do rzezi, w której życie traci ponad 16 milionów mutantów, X-Men wiedzą, że wróg nie żartuje, ale, niestety, to dopiero początek…

 

Z Grantem Morrisonem mam taki problem, że obok świetnych komiksów, jak „Azyl Arkham” czy „Doom Patrol”, ma takie słabizny, jak „Nowy porządek świata” (który fabularnie miał być hołdem dla klasyki SF, a wygląda, jak plagiat „Końca dzieciństwa” Clarke’a, tylko ze zmienionymi bohaterami). „New X-Men” to coś pomiędzy, nie ma tu złych opowieści, nie ma też opowieści wybitnych. Są ważne wydarzenia, jak wprowadzenie Cassandry czy powrót do wątku Phoenix, a w dalszych tomach to, co Morrison robi z Magneto (a co potem, niestety, odwrócono), z Jean czy wątek z Subilme’em, jest w tym też pewna naukowa podbudowa i chęć do powrotu tematyki tolerancji i prostszych, krótszych, ale układających się w jedną całość fabuł, ale… No właśnie, mam wrażenie, że fabularnie rzecz jest często aż za bardzo rozrywkowa. Ginie 16 milionów mutantów? Niestety nie robi to wrażenia, nie ma emocji (acz scena z żartującym na miejscu masakry Beastem to fajne dorzucenie czegoś do psychologii postaci), nie ma też ciężaru. To tak, jak z oglądaniem wydarzeń z bombą atomową w „24 godzinach”: w drugim sezonie wątek robił gigantyczne wrażenie, choć w ostatecznym rozrachunku w wyniku eksplozji zginęła tylko jedna osoba, podczas gdy detonacja atomówki w szóstym sezonie, która życie kosztowała prawie czternaście tysięcy ludzi z miejsca wypadała z pamięci. W obu przypadkach twórcy przedobrzyli i to, co zadziałałoby na mniejszą skalę, a potem stopniowo podbijało stawkę i liczbę ofiar, na tak wielką skalę przestaje mieć znaczenie. Zresztą i na dużą skalę można był zrobić to lepiej – „Ród M” i słynne „Nigdy więcej mutantów” pokazały, jak ugryźć temat. Co nie znaczy, że jest źle, bo nadal ma w sobie wiele dobrego, po prostu mogło być dużo lepiej.

 


Ale traktując serię, jako czystą rozrywkę, jest naprawdę bardzo dobra. Fajne pomysły, fajne nowe postacie (wątek z U-Men trafiony jak najbardziej), nuta brutalności i jednocześnie sprawienie, że seria stała się atrakcyjna dla nowych odbiorców. Morrison nadal odnosi się tu do przeszłych wydarzeń, ale nie przesadza z tym, fani wiedzą więc, że to kontynuacja, nowi się nie gubią. A dzieje się tu dużo, zabawa jest udana, a przy okazji na tyle sprawna, że pozwoliła serii odzyskać dawną świetność. Bo „X-Men” przed Morrisonem, po latach chwały i eventach pokroju „Ery Apocalypse’a” czy „Onslaught Sagi”, podupadła znacznie, bo z jednej strony czytelnicy mieli już dość wielkich wydarzeń i fabuł ciągnących się latami, z drugiej kolejne ekipy twórców nie do końca czuły temat, Morrison w „New X-Men” zostawia tylko to, co najpotrzebniejsze, bez zbędnego odchodzenia na boki i rozrastania się opowieści do gigantycznych rozmiarów. Chciał też wrócić do takich rzeczy, jakie robił Claremont – nie udało się tak dobrze, jak zakładał, ale ogół i tak satysfakcjonuje. Niestety nie graficznie. Rysunki Franka Quitelyego są świetne, niezły jest Yu, który tu jeszcze operował prostszym stylem, ale reszta wygląda albo przeciętnie (Van Sciever), albo słabo (Kordey). Może właśnie dlatego, kiedy ta seria ukazywała się w naszym kraju w formie zeszytowej, została anulowana po ledwie czterech numerach (które zresztą składają się na ten tom – okej, jest tu jeszcze dodatkowy zeszyt, ale w środku, więc jeśli czytaliście wydanie od „Dobrego Komiksu”, fabuła nie idzie tu dalej)? Tak czy tak, Mucha po latach wzięła się i wydała całość. Z nieco innym tłumaczeniem (wolałem starsze, typu „Odwszawione pokolenie” zamiast „Pokolenia przyszłości”, ale co zrobić) i fajnym wydaniem. Tyle w temacie.

Komentarze