New X-Men #3: Bunt w instytucie Xaviera – Grant Morrison, Frank Quitely, Phil Jimenez, Chris Bachalo, Keron Grant

MŚCIWI I NAĆPANI

 

Trzeci tom „New X-Men” pokazuje nam w zasadzie jedną rzecz – że niemal każda nowa postać od Morrisona to wkur… znaczy wybitnie drażniąca, irytująca kreacja, której nie da się lubić. Stworzonego przez niego Quentina Quire’a akurat lubię – acz chyba bardziej za sprawą późniejszych komiksów o nim od innych twórców – ale wszystkie one sprawiają wrażenie skrojonych według jednego schematu – schematu, który zresztą wydaje się być tu stosowany coraz mocniej do głównych postaci. Pomysł na pierwszą z dwóch zapełniających ten album historii jest fajny i fajnie ugryziony (okej, może to że każda strona konfliktu ma swoje racje to też żadne novum, ale to jednak zawsze dobrze wypada), całość czyta się bardzo dobrze, a i lubię to, że Xavier nie jest tu kryształowy, bo dla mnie to zawsze był podejrzany typek, niemniej nadal odczuwam w tej serii pewną powierzchowność, gdy Morrison rzuca nam w twarz mocne wątki i wydarzenia, których reperkusje powinny być gigantyczne, a potem bierze się za coś innego, nie ukazując tak naprawdę tego, co powinno być sednem opowieści.

 

W szkole Xaviera dochodzi do swoistego buntu. Quentin Quire, swoisty geniusz, mutant omega, telepata, przeżywa kryzys tożsamości po tym, jak odkrył, że został adoptowany. A kryzys przeradza się w bunt, który ma jeden cel: sprawić, by ludzie znów bali się mutantów. Za wzór stawia sobie Magneto, a napędzany narkotykami, wraz ze swoją bandą, gotów jest wymierzać sprawiedliwość na własną rękę. I nie, nie boi się zabijać. Charlesowi oczywiście się to nie podoba, chociaż zawsze nakłaniał uczniów do kroczenia własną drogą i realizacji marzeń, obawia się też co taki wewnętrzny problem w jego szkole może spowodować. Sytuacja staje się coraz trudniejsza, a jakby tego było mało w placówce dochodzi do morderstwa…

 

Tak mniej więcej przedstawia się to, co główne w tym tomie. To zresztą jednak pierwsza z dwóch opowieści – no może trzech, zależy jak to dzielić. Ostatnia to swoisty powrót Wolviego do przeszłości i rozliczenia się z nią i to mnie trochę dziwi, bo Morrison zabierając się za ten run, nie zamierzał ruszać takich tematów, jak przeszłość Rosomaka, a jednak po nie sięgnął. I chociaż w historii komiksu nie brak takich przypadków – i to na dodatek przypadków, które zmieniły niechęć do danej fabuły w wielki dzieło (weźmy Bendisa i jego reinterpretację „Sagi klonów” w „Ultimate Spider-Manie” – bajka) – to jednak w przypadku historii Morrisona już tak super nie jest. Fajny to akcyjniak, dzieje się sporo i nieźle, ale z jednej strony zabrakło mi w tym czegoś więcej, czegoś mocniej etc., a z drugiej znalazły się tu rzeczy przesadzone, przedobrzone i  nazbyt stawiające na akcję i rozrywkę. A jednak od tego twórcy, i tej serii oczekuję czegoś ambitniejszego.

 


No ale trochę ambicji mamy na początku. Quentin, choć wkurzający, fajnie obnaża Charlesa i pewną jego hipokryzję. Jednocześnie kiedy patrzymy na to z perspektywy Xaviera, trudno jemu też nie przyznać racji. Fajnie ukazane są tu motywacje, sam bunt jest wątkiem udanym, a i mamy też sporo emocji, bo jednak postawienie na wątki psychologiczne wypada dobrze. Nadal jednak mam ten problem, że czytam to i nie czuję stawki. Nie czuję znaczenia ani konsekwencji wydarzeń. Znów, jak ten wątek z Genoshą, który coraz jest wspominany mimochodem, ale nikogo już nie obchodzi – ani postaci, ani autorów, ani czytelnika. Chyba najlepiej wypada tu watek zazdrości, a jeszcze mamy też pewną detektywistyczną nutę i naprawdę dobrze ujęte kwestie polityczno-społeczne, wcale nie tak oczywiste, jak się można obawiać. Tu to gra, potrafi trafić do czytelnika i miło wchodzi, ale gdyby tak nie olewać wątków i elementów mogących jeszcze bardziej podnieść jakość i dodać siły, byłoby dużo lepiej.

 

Za to graficznie to jeden z lepszych tomów. Bo Quitely, bo Bachalo (ja wiem, to z tego okresu, kiedy kiepsko rysował, ale miał swój własny styl i ja go cenię, nawet jeśli czasem kłuje mnie to w oczy), bo Jimenez. Wyrzuciłbym stąd tylko Granta, ale on też tragiczny nie jest, po prostu strasznie nijaki i mocno infantylny. Więc tom dobry, nadal dobra zabawa, niemniej nadal też są tu braki i to się czuje. W sumie ta seria jest jak bibliografia Morrisona – obok rzeczy doskonałych, mamy przeciętniactwa i słabizny, ale ogół i tak nas ciekawi.

Komentarze