BLADY
Kiedy ten album trafił na nasz rynek w roku 2018, Blade
świętował. Świętował czterdziestopięciolecie debiutu w dziesiątym numerze „Tomb
of Dracula”, świętował dwudziestolecie premiery filmu, który stał się pierwszym
kasowym sukcesem Marvela na wielkim ekranie, otwierając wydawcy po latach
porażek furtkę do zwojowania kina – furtkę fajnie wykorzystywaną przez pewien
czas, aż w ostatnich latach wszystko stało się nieśmiesznym i niezamierzonym
żartem. W to świętowanie idealnie wpasowało się Hachette, które w ramach
kolekcji Superbohaterowie Marvela przygotowało tom zbierający debiut Bladego
łowcy wampirów i pierwsze sześć zeszytów regularnej serii o czarnoskórym
herosie z 2006 roku, powstałej na fali, nomen omen, popularności kinowej
trylogii. Poza tym był to pierwszy solowy komiks z nim na naszym rynku od
szesnastu lat (!) i było się z czego cieszyć. Ja się cieszyłem, bo postać
uwielbiam i brakowało mi tego (anty)herosa. Przy okazji to też ostatni solowy
komiks z nim, jakiego się doczekaliśmy nad Wisłą (do dziś żaden się nie
pojawił, chociaż Blade bywa a to w „Avengers”, to w „Heroes Return” czy
kolekcji z Carrefoura, gdzie mieliśmy fajny one-shot z nim i Wolviem
chociażby), a na dodatek to w zasadzie jedyny u nas album z nim w roli głównej,
który nie jest adaptacją filmu czy dodatkiem do niego. A przy okazji to dobry
komiks, który miło wspominam i chętnie do niego jeszcze nieraz wrócę.
Na początek Blade pojawia się na scenie z zamiarem
zajęcia się wampirami i ostatecznie czeka go rejs statkiem, na którym czeka
prawdziwy Drakula. Trwająca na pokładzie impreza zmienia się w prawdziwy
horror…
Drakula pojawia się znowu w kolejnej historii, ale
Blade już na dzień dobry wbija mu kołek w serce. To, co powinno być wreszcie
happy endem, to dopiero początek, bo oto truposz nieumarłego interesuje
wampiry, które chcą go przejąć. Starcie z nimi prowadzi zaś do odkrycia przez
Dziennego Marka, że wysysaczy jest więcej, niż myślał, a na dodatek zajmują
wysokie stanowiska. Na dodatek na scenie znów pojawia się jego „ojciec” no i
zaczyna się walka, która jednocześnie odsłania sekrety przeszłości…
Miałem nieco wątpliwości, co do doboru tej głównej
tu historii. Bo wiele można było wydać w tym albumie opowieści o Bladzie – „Blade:
Crescent City Blues”, „Blade: Max” czy „Ultimate Avengers 3 #1-6” – a tymczasem
sięgnięto tu po pierwsze zeszyty liczącego dwanaście numerów czwartego volume’a
„Blade’a” i… No i powiem, że to był strzał w dziesiątkę. Historia dobra,
solidny, konkretny akcyjniak, w którym dziej się szybko, iście filmowo, z masą
gościnnych występów i dociskaniem pedału gazu do podłogi (Blade kontra SHIELD?
Blade kontra Spider-Man/Wampir? Dr. Doom? Święty Mikołaj? Wolverine?), a
jednocześnie doskonale pokazuje przeszłości i historię Dziennego Marka w
licznych retrospekcjach. Jeśli podobał się Wam kinowy Blade, a zwłaszcza ten
pierwszy, najlepszy, to ten komiks ma z nim wiele wspólnego, starając się
połączyć to co znamy z kart komiksów i kinowego ekranu w jedną, zgrabną całość.
Wiadomo, to tylko prosta, dynamiczna, pozbawiona ambicji i podlana trochę
rozczarowująco małą ilością krwi rozrywka, ale miłośnikom postaci ukazuje, jak
bardzo Blade zmienił się przez ponad cztery dekady wydawania, a nowym odbiorcom
pozwala wejść bezproblemowo w jego przygody, wszystko ogarnąć i dobrze się
bawić.
A skoro o zmianach była mowa, sami zobaczcie tą ewolucję
postaci. Zaczyna się wręcz sztampowo: afro, okulary o żółtych szkłach, zielona
kurtka, szare spodnie (strój, jak Kyle’a z „Terminatora”, acz ten komiks jest
duo starszy), zapodający gadkę, jak stereotypowy Afroamerykanin (tu może to
wina przekładu, nie wiem, więc się nie wypowiem), a potem… Potem jest taki, jak
na filmach, wbity w czerń antybohater, jak czarny prekursor Punishera,
mordujący wampiry zamiast bandziorów (a Puni pojawił się rok później). I choć
na początku tego, że jest półwampirem w klasycznym zeszycie nie ma, co też
pokazuje, jak postać ewoluowała, a i bardziej przypomina bohaterów kina
blaxploitation, niż kogokolwiek innego, już na tym etapie daje radę.
Ale już tak dobrze nie daje sobie rady szata
graficzna. Pamiętacie, jak wyglądał komiks „Blade II” od Mandragory? Tu jest
podobnie, acz gorzej: kreska mroczna, brudna, ale kiepska. A i tak jakoś
potrafi miewać swój urok. Paradoks. A może to ja po prostu za bardzo lubię
Bladego? Poza tym tradycyjnie mamy tu dodatki o postaci i kulisach serii, dobre
wydanie w dobrej cenie i beznadziejny przekład. Jakub Jankowski sprawia wrażenie,
jakby nie słyszał o czymś takim, jak szyk zdania, a angielski znał na poziomie
ucznia, któremu się nie chce poznawać języka, ale musi ze słownikiem w ręku
przełożyć parę rzeczy na polski. Nie jest to poziom tragedii, jaką był album SBM
„Czarny rycerz” (tam tłumacz popisał się przekładem, który brakiem sensu zawstydziłby
internetowe translatory), ale jednak zgrzyta i kłuje czasami w oczy.
Na szczęście czytać się da. A sama historia – zwłaszcza
ta główna – to najlepszy „Blade” jaki wyszedł po polsku (mimo paru głupot) i warto go poznać (a
potem sięgnąć po „Wolverine’a” z kolekcji Carrefoura, bo tam ten sam scenarzysta
zrobił fajny crossover Blade’a i Wolveigo). Może nie jest to wielki komiks, ale
na mnie, a zwłaszcza na tym wewnętrznym dzieciaku, który lata temu pewną nocą
po raz pierwszy obejrzał „Blade’a” i serio go to kupiło, choć wiadomo, żaden to
filmowy cud, wywarł pozytywne wrażenie. I dostarczył tego, na co liczyłem.




Komentarze
Prześlij komentarz