PRZESZŁOŚĆ
I PRZYSZŁOŚĆ
Ostatni tom runu Granta Morrisona to rzecz, która
jest równie udana, co rozczarowująca. Akcja jest tu świetna, jest parę fajnych
momentów, ale logika zgrzyta, wiele wątków nie przekonuje, a i odtwarzanie
dawnych motywów jakoś nie robi wrażenia. Doceniam, że odniósł do klasyki – acz
o ile tamto dzieło Claremonta robiło wrażenie, tu jakoś nic nie poczułem – i że
rzucił kilka fajnych rozkmin na tematy społeczne i superhero / terroryzmu /
złoli etc., ale już kiedyś oczekiwałem od tego czegoś więcej, a po ponownej
lekturze, kiedy łyknąłem na raz wszystkie tomy (acz z przerwami, bo jednak z
każdą lekturą mniej mnie kręcą), widzę wyraźnie wszystkie te niedostatki.
Magneto było sparaliżowany. Magneto zginął. A teraz
okazuje się, że żyje, że cały czas udawał Xorna, zbierając w szkole Charlesa
zwolenników i teraz zaczyna realizować swój plan. Gdy mutanci są rozbici, a
Wolverine i Jean w kosmosie zmierzają na pewną śmierć w ogniu słońca, Magneto
przejmuje Manhattan i zamierza przebiegunować ziemie, by urządzić ludziom
holocaust, a mutantom – tym, którzy przeżyją, co nadciąga – dać nową
przyszłość. Ale nawet wśród jego zwolenników zaczyna się bunt…
Potem historia przeskakuje o 150 lat w przyszłość,
gdzie wszystko się zmieniło, a ludzi prawie nie ma. W tym świecie trwa wyścig o
jajo Phoenix, które chcą dorwać zarówno ci dobrzy, jak i Beast, który teraz
jest głównym złym i…
Więc co mi tu zgrzyta? Raz to wtórność. Ja wiem, że
wszyscy scenarzyści zajmujący się dłużej mutantami muszą w końcu zmierzyć się z
tematem Phoenix i przyszłością, ale… Sami wiecie, co tu jest i że szczególnie w
tym pierwszym przypadku mamy coś, co powinno wywoływać emocje itp., a jednak
cały wątek był dla mnie obojętny. Może dlatego, że Morrison uczynił wszystkie
postacie irytującymi? Nawet te, które lubię w jego wykonaniu są typami pełnymi
cech, które zmieniają je w niestrawne kreacje. To by było dobre, gdyby szła z
tym jakąś głębia psychologiczna, ale niestety – Grant zmienił stare cechy na
nowe i tylko momentami przypomina sobie, że ci bohaterowie jednak powinni być
inni. Jedynie Magneto wychodzi mu, jak należy, ale ta postać dostaje taki wątek
– zresztą kojarzący mi się z „X-Men” Claremonta, ale nie tylko, bo nawet mieszanie w biegunach z jego udziałem już było – że po wszystkim trzeba było
odwracać to, co zrobił Morrison, twierdząc, że to wcale nie był Magneto. Z
jednej strony takich zabiegów nie trawię, z drugiej cały wątek z Xornem mnie
nie przekonuje – Morrison zaplanował go od początku, a jednak dał nam tyle
niepasujących elementów, których nie umotywował, że całość ostatecznie okazuje
się mocno naciągana – łącznie z odzyskaniem zdrowia przez Magneto, którego
Grant nie wyjaśnia w żaden sposób – ot po prostu deus ex machina, choć nawet
nie, bo to przynajmniej byłaby jakaś moc sprawcza, tu nie ma nic. Wrócił sobie
cały zdrowy, bez motywacji, bez logiki, bez choćby prób uzasadnienia, nawet
naciąganego i choć widać, jak bardzo się to nie klei, Morrison ma chyba
nadzieję, że to kupimy.
Poza tym rzecz cierpi na brak innych bohaterów.
Morrison serio chciał mi sprzedać wielkie wydarzenie, holocaust serwowany przez
Magneto, przejęcie miasta i zagrożenie dla całego świata i olał wszystkich
bohaterów Marvela, którzy włączyliby się w walkę przeciw niemu? Czytałem niedawno
„Inferno” (to klasyczne), czytałem „Erę Apocalypse’a” i tam albo brak herosów
był wyjaśniony, albo się pojawiali, nawet jeśli w tle, to w sensowy sposób,, a tu
nic. Zero. Poważnie. Manhattan zajęty, światu grozi zagłada, politycy szykują
już atomowe bombardowanie, mutanci działają, a żaden z tysięcy superbohaterów,
których pełno na każdym kroku na samym tylko Manhattanie u Morrisona się nie
pojawia. A to mocno odbija się na logice całości. Mam też problem z opowieścią
o przyszłości, bo raz, że już za dużo zaglądania w przyszłość było w serii
przed „New X-Men” – i że ten watek przypomina mi choćby „Erę Apocalypse’a” – to
jeszcze wszystko jest poprowadzone zbyt szybko i jakby powierzchownie.
W dodatkach do albumu mamy część poświęconą odpowiedziom
na pytania odnośnie wątków, które fani uznali za nielogiczne, a wg autora
niesłusznie, bo Morrison postawił na ich inteligencję i nie wyłożył wszystkiego
w oczywisty sposób. No i nie do końca się z tym zgadzam. Tak, są tu ukryte
tropy, ale to drobiazgi bez większego znaczenia i bardziej rzekłbym, że dla
tych uważnie wszystko oglądających, a niekoniecznie inteligentniejszych od
reszty. Poza tym… Czytałem tę serię jeszcze raz znając wszystkie wątki i
wyjaśnienia pod tym kątem właśnie i nadal masa rzeczy tu zgrzyta (nie wiem Czemy
wg autora tekstu to, że Xorn je ryż ma sugerować, że wcale nie ma gwiazdy
zamiast głowy – chyba w jakiś sposób musi się odżywiać), ot choćby rzeczy, które
Magneto robi jako Xorn (wersja Morrisona nie wyjaśnia skąd niby miał to światło,
jak zdołał dokonywać nim zniszczeń i ataków etc.). Nie zrzucałbym też całej
winy na rysownika, że nie pokazał jak należy, iż akcja dzieje się w pewnym
momencie w krysztale, bo po prostu sama treść tego nie sugeruje. A takich
rzeczy jest więcej, jak choćby to, że w finałowych scenach pojawia się Quentin
– fryzura w zasadzie niewiele mówi, a Morrison ewidentnie nie wziął pod uwagę
jak różni się styl artystów i nie zaakcentował należycie, że to jednak ten
bohater – w końcu fryzurę mógłby mieć i ktoś inny. Fragmenty scenariusza
pozwalają nam to lepiej zrozumieć, fajnie, że są, ale też i pokazują, że
Morrison mógł jednak zrobić to lepiej od strony treści, akcentów etc. Poza tym,
jeśli jakiś twór wymaga dodatkowego tekstu wyjaśniającego – i to często w
naciągany sposób, nadintepretując wiele faktów i dopowiadając masę rzeczy, których
w niej zwyczajnie nie ma – to… sami wiecie.
Ale akcja jest, jest dynamika, jest parę fajnych
momentów, mamy nawet nieco głębi, choć jest i patos, tekstowa górnolotność (i
nie mówię o wystylizowanym Magneto, bo tego się od niego oczekuje). Jest trochę
epickości, a w ostatnich zeszytach udało się wcisnąć Morrisonowi nawet odrobinę
emocji, co jest in plus. Zabawa jest dobra, fajnie rysowana, choć nawet Silvestri
idzie tu trochę po najmniejszej linii oporu i robi czasem niechlujne plansze,
ratowane kolorem (choć kolor też jest przesadzony, ale cóż). Podobało mi się
też, że jednak mamy tu wroga odwiecznego, takiego wewnętrznego, który stoi za
tym wszystkim, co obserwujemy w serii od początku oraz to, że jednak ta seria zostawiła po sobie konsekwencje na lata - ale te konsekwencje pociągnęli inni autorzy, Morrison mam wrażenie, pozbawiłby je ciężaru i znaczenia, jak wszystkie w całym cyklu. Bawiłem się dobrze i jeszcze
kiedyś pewnie do serii wrócę, ale to zabawa stricte rozrywkowa, bez takich
ambicji, jakich bym po niej i wszystkich tych ochach i achach oczekiwał. I zdecydowanie
mniej logiczna, niż się ją kreuje.
Komentarze
Prześlij komentarz