New X-Men #4: Planeta X - Grant Morrison, Marc Silvestri, Phil Jimenez

PRZESZŁOŚĆ I PRZYSZŁOŚĆ

 

Ostatni tom runu Granta Morrisona to rzecz, która jest równie udana, co rozczarowująca. Akcja jest tu świetna, jest parę fajnych momentów, ale logika zgrzyta, wiele wątków nie przekonuje, a i odtwarzanie dawnych motywów jakoś nie robi wrażenia. Doceniam, że odniósł do klasyki – acz o ile tamto dzieło Claremonta robiło wrażenie, tu jakoś nic nie poczułem – i że rzucił kilka fajnych rozkmin na tematy społeczne i superhero / terroryzmu / złoli etc., ale już kiedyś oczekiwałem od tego czegoś więcej, a po ponownej lekturze, kiedy łyknąłem na raz wszystkie tomy (acz z przerwami, bo jednak z każdą lekturą mniej mnie kręcą), widzę wyraźnie wszystkie te niedostatki.

 

Magneto było sparaliżowany. Magneto zginął. A teraz okazuje się, że żyje, że cały czas udawał Xorna, zbierając w szkole Charlesa zwolenników i teraz zaczyna realizować swój plan. Gdy mutanci są rozbici, a Wolverine i Jean w kosmosie zmierzają na pewną śmierć w ogniu słońca, Magneto przejmuje Manhattan i zamierza przebiegunować ziemie, by urządzić ludziom holocaust, a mutantom – tym, którzy przeżyją, co nadciąga – dać nową przyszłość. Ale nawet wśród jego zwolenników zaczyna się bunt…

Potem historia przeskakuje o 150 lat w przyszłość, gdzie wszystko się zmieniło, a ludzi prawie nie ma. W tym świecie trwa wyścig o jajo Phoenix, które chcą dorwać zarówno ci dobrzy, jak i Beast, który teraz jest głównym złym i…

 

Więc co mi tu zgrzyta? Raz to wtórność. Ja wiem, że wszyscy scenarzyści zajmujący się dłużej mutantami muszą w końcu zmierzyć się z tematem Phoenix i przyszłością, ale… Sami wiecie, co tu jest i że szczególnie w tym pierwszym przypadku mamy coś, co powinno wywoływać emocje itp., a jednak cały wątek był dla mnie obojętny. Może dlatego, że Morrison uczynił wszystkie postacie irytującymi? Nawet te, które lubię w jego wykonaniu są typami pełnymi cech, które zmieniają je w niestrawne kreacje. To by było dobre, gdyby szła z tym jakąś głębia psychologiczna, ale niestety – Grant zmienił stare cechy na nowe i tylko momentami przypomina sobie, że ci bohaterowie jednak powinni być inni. Jedynie Magneto wychodzi mu, jak należy, ale ta postać dostaje taki wątek – zresztą kojarzący mi się z „X-Men” Claremonta, ale nie tylko, bo nawet mieszanie w biegunach z jego udziałem już było – że po wszystkim trzeba było odwracać to, co zrobił Morrison, twierdząc, że to wcale nie był Magneto. Z jednej strony takich zabiegów nie trawię, z drugiej cały wątek z Xornem mnie nie przekonuje – Morrison zaplanował go od początku, a jednak dał nam tyle niepasujących elementów, których nie umotywował, że całość ostatecznie okazuje się mocno naciągana – łącznie z odzyskaniem zdrowia przez Magneto, którego Grant nie wyjaśnia w żaden sposób – ot po prostu deus ex machina, choć nawet nie, bo to przynajmniej byłaby jakaś moc sprawcza, tu nie ma nic. Wrócił sobie cały zdrowy, bez motywacji, bez logiki, bez choćby prób uzasadnienia, nawet naciąganego i choć widać, jak bardzo się to nie klei, Morrison ma chyba nadzieję, że to kupimy.

 

Poza tym rzecz cierpi na brak innych bohaterów. Morrison serio chciał mi sprzedać wielkie wydarzenie, holocaust serwowany przez Magneto, przejęcie miasta i zagrożenie dla całego świata i olał wszystkich bohaterów Marvela, którzy włączyliby się w walkę przeciw niemu? Czytałem niedawno „Inferno” (to klasyczne), czytałem „Erę Apocalypse’a” i tam albo brak herosów był wyjaśniony, albo się pojawiali, nawet jeśli w tle, to w sensowy sposób,, a tu nic. Zero. Poważnie. Manhattan zajęty, światu grozi zagłada, politycy szykują już atomowe bombardowanie, mutanci działają, a żaden z tysięcy superbohaterów, których pełno na każdym kroku na samym tylko Manhattanie u Morrisona się nie pojawia. A to mocno odbija się na logice całości. Mam też problem z opowieścią o przyszłości, bo raz, że już za dużo zaglądania w przyszłość było w serii przed „New X-Men” – i że ten watek przypomina mi choćby „Erę Apocalypse’a” – to jeszcze wszystko jest poprowadzone zbyt szybko i jakby powierzchownie.

 


W dodatkach do albumu mamy część poświęconą odpowiedziom na pytania odnośnie wątków, które fani uznali za nielogiczne, a wg autora niesłusznie, bo Morrison postawił na ich inteligencję i nie wyłożył wszystkiego w oczywisty sposób. No i nie do końca się z tym zgadzam. Tak, są tu ukryte tropy, ale to drobiazgi bez większego znaczenia i bardziej rzekłbym, że dla tych uważnie wszystko oglądających, a niekoniecznie inteligentniejszych od reszty. Poza tym… Czytałem tę serię jeszcze raz znając wszystkie wątki i wyjaśnienia pod tym kątem właśnie i nadal masa rzeczy tu zgrzyta (nie wiem Czemy wg autora tekstu to, że Xorn je ryż ma sugerować, że wcale nie ma gwiazdy zamiast głowy – chyba w jakiś sposób musi się odżywiać), ot choćby rzeczy, które Magneto robi jako Xorn (wersja Morrisona nie wyjaśnia skąd niby miał to światło, jak zdołał dokonywać nim zniszczeń i ataków etc.). Nie zrzucałbym też całej winy na rysownika, że nie pokazał jak należy, iż akcja dzieje się w pewnym momencie w krysztale, bo po prostu sama treść tego nie sugeruje. A takich rzeczy jest więcej, jak choćby to, że w finałowych scenach pojawia się Quentin – fryzura w zasadzie niewiele mówi, a Morrison ewidentnie nie wziął pod uwagę jak różni się styl artystów i nie zaakcentował należycie, że to jednak ten bohater – w końcu fryzurę mógłby mieć i ktoś inny. Fragmenty scenariusza pozwalają nam to lepiej zrozumieć, fajnie, że są, ale też i pokazują, że Morrison mógł jednak zrobić to lepiej od strony treści, akcentów etc. Poza tym, jeśli jakiś twór wymaga dodatkowego tekstu wyjaśniającego – i to często w naciągany sposób, nadintepretując wiele faktów i dopowiadając masę rzeczy, których w niej zwyczajnie nie ma – to… sami wiecie.

 

Ale akcja jest, jest dynamika, jest parę fajnych momentów, mamy nawet nieco głębi, choć jest i patos, tekstowa górnolotność (i nie mówię o wystylizowanym Magneto, bo tego się od niego oczekuje). Jest trochę epickości, a w ostatnich zeszytach udało się wcisnąć Morrisonowi nawet odrobinę emocji, co jest in plus. Zabawa jest dobra, fajnie rysowana, choć nawet Silvestri idzie tu trochę po najmniejszej linii oporu i robi czasem niechlujne plansze, ratowane kolorem (choć kolor też jest przesadzony, ale cóż). Podobało mi się też, że jednak mamy tu wroga odwiecznego, takiego wewnętrznego, który stoi za tym wszystkim, co obserwujemy w serii od początku oraz to, że jednak ta seria zostawiła po sobie konsekwencje na lata - ale te konsekwencje pociągnęli inni autorzy, Morrison mam wrażenie, pozbawiłby je ciężaru i znaczenia, jak wszystkie w całym cyklu. Bawiłem się dobrze i jeszcze kiedyś pewnie do serii wrócę, ale to zabawa stricte rozrywkowa, bez takich ambicji, jakich bym po niej i wszystkich tych ochach i achach oczekiwał. I zdecydowanie mniej logiczna, niż się ją kreuje.

Komentarze