1000 LAT
PO ACHAI
„Pomnik Cesarzowej Achai”. Miałem na razie nie
czytać, miałem sięgnąć po inne lektury, bo wciąż rozgrzebany leży choćby
Pratchett, a i parę książek też woła z kupki wstydu. Ale skoro „Achaia” mi
weszła, skoro fajnie się bawiłem, czemu nie polecieć dalej, póki jeszcze
ochota. Więc poleciałem i fajnie było. Tym razem Ziemiański się rozpisał, na
dobry początek niemal siedemset stron, a potem tylko więcej będzie, a tomów
łącznie pięć. A że rozpisał się dobrze, przyjemnie i z niezłym pomysłem, czyta
się to naprawdę sympatycznie.
Od śmierci Achai minęło ponad tysiąc lat. Wciąż się
ją jednak pamięta, głównie dzięki gigantycznemu pomnikowi, jaki został jej
wystawiony. Kai jest czarownicą, właściwie młodą adeptką z talentem do
pakowania się w kłopoty. Kiedy więc pojawia się zapotrzebowanie na towarzystwo
czarownicy, szkoła chętnie się jej pozbywa – dla nich to jeden kłopot mniej,
dla Kai jednak to prawdziwa misja, która pozwoli jej, być może, zabłysnąć. Tym
bardziej, że ta właśnie napotkała zwłoki Mereditha, a to znaczy jedno – szykuje
się jakaś zaraza. W trakcie swojej wyprawy do celu dziewczyna spotyka młodego
filozofa uciekającego przed kłopotami, który staje się jej towarzyszem, a także
młodą Shen, ochotniczkę do armii, której podarowuje amulet. Shen zaś,
dziewczyna cwana, kiedy trafia w końcu do armii, dzięki swoim talentom szybko
zwraca na siebie uwagę dowództwa…
Tymczasem załoga polskiej, eksperymentalnej łodzi
podwodnej bierze udział w misji, o której nie ma najmniejszego pojęcia. Coś
jednak jest nie tak: nie dość, że nie da ustalić się, gdzie właściwie znalazł
się okręt, to jeszcze sytuacja komplikuje się z każdą chwilą coraz bardziej. Co
jednak ma to wszystko wspólnego z wydarzeniami świata Achai?
Żeby powiedzieć coś więcej o tej „Achai”, a
konkretnie co mi zgrzyta, muszę wejść nieco w spoilery. Nie chcę za wiele
zdradzać, nawet wydawca unika przedstawiania czytelnikowi opisu tego, co czeka
nas w środku i myślę, że w tym wypadku to dobry zabieg, bo ja zasiadałem do
„Pomnika” nie wiedząc w zasadzie o czym to, jedynie, że nadal militarnie i że
tym razem tysiąc lat w przód. Więc jak coś, to przeskoczcie dalej, do kolejnego
akapitu, żeby sobie nic więcej nie zdradzać. Gotowi? Okej, no to zgrzyta mi tu
przede wszystkim pomysł na gigantyczne góry, które sięgają niemal kosmosu i nie
da się ich przebyć. No nawet w świecie fantasy brzmi to nierealnie. Te góry
dzielą tu świat na pół w zasadzie, jedna połowa jest tą krainą fantasy, druga
to jakby nasza rzeczywistość, tylko trochę cofnięta w tym alternatywnym czasie,
bo przestrzeni kosmicznej jeszcze nie zdobyto, z Polską, z technologią bliską
naszej i w ogóle. Obie strony o sobie nie wiedzą, nikt nigdy nie przedostał się
na drugą stronę i to samo w sobie fajne jest, ale mi zgrzytają te góry i nic na
to nie poradzę.
Ale wracając do opowieści to mamy tu dokładnie wszystko to, co lubiliśmy w „Achai” – od silnych kobiecych bohaterek zaczynając, przez militaria, po powrót znanych postaci – i ogólnie w twórczości Ziemiańskiego, bo powiela znane i lubiane schematy. Czasem w tych schematach nieco przesadza, za bardzo tłumacząc wszystkie te rzeczy, które tłumaczenia nie wymagają - i nie wnoszą za wiele do opowieści, bo wbrew pozorom opisywanie dlaczego ten oddział zachowywał się tak, a nie inaczej, może nawet wbrew przyjętemu protokołowi, który sam w sobie znaczenia dla historii nie ma, nie dodaje całości realizmu, a momentami wręcz sprawia wrażenie, jakby Ziemiański usilnie starał się przekonać nas (a bardziej nawet samego siebie), że wie o czym pisze, zbadał temat i ogarnął zaplecze w detalach.
Tak czy inaczej, czyta się to wszystko dobrze. Akcja rozwija się powoli, nie nudzi, ma parę intrygujących momentów (acz są momenty jak rodem z „K-Pax” i nie jestem jeszcze na tym etapie pewien, czy mnie to ciekawi, czy jest zbędnym, wysilonym dodatkiem), a lektura jest prowadzona w taki sposób, że widać, iż to ledwie początek i przed nami coś naprawdę epickiego. Czasem Ziemiański zbyt rozlegle coś opisuje i to też mu muszę zaliczyć in minus, bo jednak bywają to rzeczy tak oczywiste, że nie trzeba było nic dodawać, dopowiadać, lepiej było zostawić opis np. czynności, niż wyjaśniać ją w sposób łopatologiczny – i niekiedy w tym tłumaczeniu gubi się sens. Ale tego nie jest dużo, a całość po prostu dobrze bawi. No i o to właśnie chodzi.
Komentarze
Prześlij komentarz