Pomnik Cesarzowej Achai, tom 1 – Andrzej Ziemiański

1000 LAT PO ACHAI

 

„Pomnik Cesarzowej Achai”. Miałem na razie nie czytać, miałem sięgnąć po inne lektury, bo wciąż rozgrzebany leży choćby Pratchett, a i parę książek też woła z kupki wstydu. Ale skoro „Achaia” mi weszła, skoro fajnie się bawiłem, czemu nie polecieć dalej, póki jeszcze ochota. Więc poleciałem i fajnie było. Tym razem Ziemiański się rozpisał, na dobry początek niemal siedemset stron, a potem tylko więcej będzie, a tomów łącznie pięć. A że rozpisał się dobrze, przyjemnie i z niezłym pomysłem, czyta się to naprawdę sympatycznie.

 

Od śmierci Achai minęło ponad tysiąc lat. Wciąż się ją jednak pamięta, głównie dzięki gigantycznemu pomnikowi, jaki został jej wystawiony. Kai jest czarownicą, właściwie młodą adeptką z talentem do pakowania się w kłopoty. Kiedy więc pojawia się zapotrzebowanie na towarzystwo czarownicy, szkoła chętnie się jej pozbywa – dla nich to jeden kłopot mniej, dla Kai jednak to prawdziwa misja, która pozwoli jej, być może, zabłysnąć. Tym bardziej, że ta właśnie napotkała zwłoki Mereditha, a to znaczy jedno – szykuje się jakaś zaraza. W trakcie swojej wyprawy do celu dziewczyna spotyka młodego filozofa uciekającego przed kłopotami, który staje się jej towarzyszem, a także młodą Shen, ochotniczkę do armii, której podarowuje amulet. Shen zaś, dziewczyna cwana, kiedy trafia w końcu do armii, dzięki swoim talentom szybko zwraca na siebie uwagę dowództwa…

Tymczasem załoga polskiej, eksperymentalnej łodzi podwodnej bierze udział w misji, o której nie ma najmniejszego pojęcia. Coś jednak jest nie tak: nie dość, że nie da ustalić się, gdzie właściwie znalazł się okręt, to jeszcze sytuacja komplikuje się z każdą chwilą coraz bardziej. Co jednak ma to wszystko wspólnego z wydarzeniami świata Achai?

 

Żeby powiedzieć coś więcej o tej „Achai”, a konkretnie co mi zgrzyta, muszę wejść nieco w spoilery. Nie chcę za wiele zdradzać, nawet wydawca unika przedstawiania czytelnikowi opisu tego, co czeka nas w środku i myślę, że w tym wypadku to dobry zabieg, bo ja zasiadałem do „Pomnika” nie wiedząc w zasadzie o czym to, jedynie, że nadal militarnie i że tym razem tysiąc lat w przód. Więc jak coś, to przeskoczcie dalej, do kolejnego akapitu, żeby sobie nic więcej nie zdradzać. Gotowi? Okej, no to zgrzyta mi tu przede wszystkim pomysł na gigantyczne góry, które sięgają niemal kosmosu i nie da się ich przebyć. No nawet w świecie fantasy brzmi to nierealnie. Te góry dzielą tu świat na pół w zasadzie, jedna połowa jest tą krainą fantasy, druga to jakby nasza rzeczywistość, tylko trochę cofnięta w tym alternatywnym czasie, bo przestrzeni kosmicznej jeszcze nie zdobyto, z Polską, z technologią bliską naszej i w ogóle. Obie strony o sobie nie wiedzą, nikt nigdy nie przedostał się na drugą stronę i to samo w sobie fajne jest, ale mi zgrzytają te góry i nic na to nie poradzę.

 

Ale wracając do opowieści to mamy tu dokładnie wszystko to, co lubiliśmy w „Achai” – od silnych kobiecych bohaterek zaczynając, przez militaria, po powrót znanych postaci – i ogólnie w twórczości Ziemiańskiego, bo powiela znane i lubiane schematy. Czasem w tych schematach nieco przesadza, za bardzo tłumacząc wszystkie te rzeczy, które tłumaczenia nie wymagają - i nie wnoszą za wiele do opowieści, bo wbrew pozorom opisywanie dlaczego ten oddział zachowywał się tak, a nie inaczej, może nawet wbrew przyjętemu protokołowi, który sam w sobie znaczenia dla historii nie ma, nie dodaje całości realizmu, a momentami wręcz sprawia wrażenie, jakby Ziemiański usilnie starał się przekonać nas (a bardziej nawet samego siebie), że wie o czym pisze, zbadał temat i ogarnął zaplecze w detalach.

 

Tak czy inaczej, czyta się to wszystko dobrze. Akcja rozwija się powoli, nie nudzi, ma parę intrygujących momentów (acz są momenty jak rodem z „K-Pax” i nie jestem jeszcze na tym etapie pewien, czy mnie to ciekawi, czy jest zbędnym, wysilonym dodatkiem), a lektura jest prowadzona w taki sposób, że widać, iż to ledwie początek i przed nami coś naprawdę epickiego. Czasem Ziemiański zbyt rozlegle coś opisuje i to też mu muszę zaliczyć in minus, bo jednak bywają to rzeczy tak oczywiste, że nie trzeba było nic dodawać, dopowiadać, lepiej było zostawić opis np. czynności, niż wyjaśniać ją w sposób łopatologiczny – i niekiedy w tym tłumaczeniu gubi się sens. Ale tego nie jest dużo, a całość po prostu dobrze bawi. No i o to właśnie chodzi.

Komentarze