DROGA KU
DOROSŁOŚCI
Louisa May Alcott. Autorka klasyczna, każdy pewnie
o niej słyszał, a jeśli nie słyszał, na pewno kojarzy któreś z jej dzieł – a pisząc
„któreś” mam na myśli przede wszystkim jej kilkukrotnie przeniesione na ekran „Małe
kobietki”. Nie wszyscy jednak mają pewnie świadomość, że „Kobietki” to ledwie
początek cyklu, który liczy sobie łącznie cztery tomy (plus dopisany już współcześnie
przez Geraldine Brooks, wydany w 2005 roku spin-off zatytułowany „March” – co ciekawe
książka ta została nagrodzona Pulitzerem, ale to już taka uwaga na marginesie).
A trzecim tomem – w uproszczeniu, ale o tym dalej – tego cyklu są właśnie „Mali
mężczyźni”. I co tu mogę powiedzieć, książka trzyma poziom i absolutnie daje radę.
W skrócie: jest uroczo, sympatycznie, klasycznie, więc i pod względem stylu
bardzo dobrze. Kto nie czytał, choć powieść na polskim rynku dostępna jest od
1877 roku, ma teraz okazję nadrobić lekturę. A warto, nie tylko jeśli jest się
młodym ciałem – każdy młody duchem znajdzie tu dla siebie bardzo dużo.
Historia przedstawia nam dalsze losy Jo Bhaerów,
jednej z bohaterek „Małych kobietek”, która wraz z mężem prowadzi szkołę dla
chłopców w Plumfield. Cel jest prosty: wychować ich na dobrych ludzi, pokazać właściwą
drogę i poprowadzić tych pochodzących z najróżniejszych rodzin wychowanków (są
wśród nich też sieroty) ku dorosłości.
„Małe kobietki”, które po raz pierwszy ukazały się
w roku 1868, podzielone zostały na dwa tomy. Drugi z nich w wydaniu brytyjskim
został zatytułowany jako „Dobre żony” i pod takim tytułem rzecz też pojawiła się
w naszym kraju. Stąd też czasem mówi się, że seria o małych kobietkach liczy
trzy tomy, a czasem, że cztery. Jakkolwiek by do niej nie podchodzić, czy traktować
jako trylogię czy tetralogię, liczy się jakość, a ta jest świetna. Nieważne ile
macie lat i jakiej płci jesteście, bo tak naprawdę nie ma znaczenia czy dziełu
dokleimy metkę literatura kobieca czy męska, dziecięca czy dla dorosłych – liczy
się czy jest dobra, czy zła. A ta jest dobra. Wiadomo, cała ta seria to nic
innego, jak klasyka literatury dziewczyńskiej / kobiecej i tu, mimo tytułu, nic
się na tym polu nie zmieniło, ale można być chłopakiem – ci zresztą znajdą tu
wiele dla siebie, bo na chłopięcych bohaterach rzecz się skupia – można być mężczyzną
(sam należę do przedstawicieli płci brzydkiej i uwielbiam całą ten cykl) i z
przyjemnością czytać kolejne przygody. Bo wszystko poza tym, że jest urocze,
jest także życiowe.
A cała ta życiowość to zasługa tego, że Alcott
jednak swoje książki oparła na własnych doświadczeniach i pisała je, jako na
poły biograficzne (tu inspiracją była śmierć szwagra autorki). Jednocześnie jednak
mamy tu po prostu dobre książki młodzieżowe, w których jest magia codzienności
i piękno klasyki. Klasyki wypełnionej perełkami prawd i mądrości, okruszkami
dydaktyzmu, który jest podany w absolutnie nienachalny sposób i siłą wyrazu. Ta
książka potrafi wzruszyć i rozśmieszyć, ma w sobie urok i nonszalancję, ale też
i pewne dystyngowanie, finezję, zwiewność, wdzięczność literacką. Jest łagodna,
jak łagodne powinny być książki dla młodszych, ale potrafi być też bardziej
dramatyczna czy przejmująca. I chociaż są rzeczy, które się w niej zestarzały –
choćby kwestia niektórych metod wychowawczych – całość pozostaje ponadczasową
lekturą dla wszystkich, którzy lubią dobre książki niezależnie od gatunku. I jakże
ładnie przy tym wydaną w tej edycji.
Recenzja opublikowana na portalu Sztukater.
Komentarze
Prześlij komentarz