TEMPUS FUGIT
Tomasz Siwiec to
nazwisko od pewnego czasu rozpoznawalne wśród fanów horroru – tego rodzimego,
oczywiście. Rozpoznawalne, ale czy poznania warte? To zależy. Wszystko
sprowadza się do tego, czego oczekujecie, czego chcecie i na co liczycie. Bo
jeśli szukacie niebanalnej literatury, która Was wystraszy, ale jednocześnie,
jak to dobre horrory, będzie miała coś do przekazania i pokazania to lepiej
trzymajcie się z daleka. Tak samo, jak w sytuacji, gdy szukacie rzeczy naprawdę
dobrze napisanej, literacko satysfakcjonującej i smakującej słowa. Bo to rzecz
zupełnie inna, w inne cele mierząca – w taki bezpretensjonalny, odarty z
ambicji, czasem mocny horror, który nie musi straszyć, byle zniesmaczał i był
krwawy. Albo mroczny. Albo po prostu coś tam z horrorem miał wspólnego. W
skrócie: coś, jakby polska odpowiedź na Guya N. Smitha albo Edwarda Lee. Nie
każdego kupi, większość odrzuci, ale swoja role spełnia i trzeba to książce –
ciężko to nazwać powieścią – oddać.
Poznajcie Marcina.
Cwaniak, oszust, jak zwał, tak zwał. Jeśli może coś wykombinować, kombinuje. A
teraz tanio kupuje zegarek i szybko przekonuje się, że okazja nie była do końca
tak okazyjna, jak liczył. Bo zegarek podobno odlicza czas pozostały do śmierci
chłopaka. Podobno, Marcin bowiem w to nie wierzy, ale w końcu będzie musiał
zweryfikować swoje poglądy i… I co wtedy? Czas w końcu nieubłaganie ucieka…
Jeśli zastanawiacie
się, jaki typ horroru uprawia Siwiec, to przede wszystkim jest to horror nie
tyle ekstremalny, co po prostu kiczowaty. Taki pulpowy, z najniższej półki.
Spójrzcie tylko na tytuły jego innych dzieł: „Mordercza krowa”, „Mordercze kury”,
„Morderczy mrówkojad”, „Morderczy kret”, „Owsiki”, „Piekielna rzeźnia”,
„Muchy”, „Skorki”… To tylko fragment, nastukał tego dużo więcej (jeśli takich
rozmiarów, jak „Zegarek” to się nie dziwię, że tyle mu wyszło, bo to
opowiadania bardziej), ale jakiś ogląd daje. Mi z miejsca skojarzyło się to
wszystko z Guyem N. Smitehm, który wyrzucał z siebie książki krótkie, kiepsko
pisane i oparte na kiczowatych pomysłach horrory, którym nadawał takie tytuły,
jak „Kajman”, „Szarańcza”, „Rzeź”, „Kraby” czy „Kleszcze śmierci”. Związek
widać już na pierwszy rzut oka. Inspiracje też. Ale czy kiepski, tandetny i
kiczowaty horror to coś złego?
Nie. Kicza, tandeta i
bylejakość to gatunkowa podstawa i ja to rozumiem. A co więcej potrafię to
lubić, potrafię znaleźć w tym sens. To ma być niskich lotów, ma grać na
piertwotnych instynktach i sdamo w sobie pierwotne - pisarsko niemalże
atawistyczne, treść, podejście do postaci, wszystko, jakby było bez znaczenia,
jakby bohaterowie i świat byli jedynie rekiwytami, na któ®e uwagi zwracać nie
ma co, bo przecież liczy ten ejeden element grozy, który Siwiec chce na naszych
oczach nieco poekslporowac. No i eksploruje, bawi się, że może o tym pisać,
kręci go to, reszta nie ma znaczenia, bo potrafi nam się to udzielić.
I… I co? I to właściwie
tyle, nic więcej, nic ponad to. Żadne przesłanie, żadna głębia. Cienkie to to,
ledwie nieco ponad siedemdziesiąt stron, treści też niewiele, ale tak miało być
i miłośnicy takich historii znajdą tu coś dla siebie. Bo czemu nie? Siwiec
pokazuje nam, że można zrobić rzecz złą, kiepsko napisaną, a jednak paradoksalnie
całkiem dobrą. Dla wąskiej grupki, dla konkretnego odbiorcy – czy bardziej
adekwatnie należałoby rzecz konkretnego typu odbiorców – niemniej jest, jak być
powinno. i, jeśli będę miał okazję, pewnie sięgnę jeszcze kiedyś po książki
Siwca.
Recenzja opublikowana na portalu Sztukater.
Komentarze
Prześlij komentarz