(BEZ)DZIEŃ
ŚWIRA
„Bezdzień”, powieść Marka Warchoła, nowela właściwie,
bo to tylko w tym wydaniu 116 stron, do połknięcia na raz, to rzecz znajdująca się
na zderzeniu wielu światów. Od strony technicznej balansuje na styku prozy i
poezji, gatunkowo zaś to jakby próbować „Dzień świra” opowiedzieć w konwencji
opowieści drogi w stylu „Dzikości serca”, ale w taki sposób, by spełniała
założenia filmowego mumblecore. Efekt? Ciekawy, intrygujący, nie do końca
spełniony, bo jednak ta powieść wymagała większego językowego wysmakowania i stylistycznego
dopieszczenia, niemniej uwagi jest warta.
Ona. Ona. I miasto.
A zaczyna się od wody z miodem. To taki poranny
rytuał głównego, bezimiennego bohatera. Niby ma pomagać na zdrowie, choć czy
faktycznie pomaga, ciężko mu orzec, ale na pewno działa na jego pęcherz moczowy.
Da się to przeżyć, ale tego ranka jest gorzej, bo pośpiech, bo czekająca praca
i spotkanie, bo korek… W końcu bohater nie wytrzymuje, a szukając miejsca by
sobie ulżyć, znajduje stare drzewo, a potem przy tym drzewie jeszcze Ją –
dziewczynę, z którą rzuci się w surrealistyczną podróż przez miasto i…
Wydawnictwo FORMA, które odpowiada za publikację
tej powieści, w swojej ofercie ma kontynuowaną od lat serię i cykl wydawniczy „City”.
Seria to zbiór antologii ze współczesnymi polskimi opowiadaniami skupionymi
wokół miejskiej tematyki właśnie. Cykl wydawniczy zaś obejmuje nie tylko je,
ale też i inne tytuły z nimi związane. „Bezdzień” nie ukazał się w jego ramach,
ale powiem, że ze względu na tematykę i to, jak mocno jest związana z miastem,
idealnie nadaje się dla fanów „City” właśnie.
Zresztą to miasto stanowi najciekawszy element całości.
Główni bohaterowie są, ale odnosi się wrażenie, jakby ich nie było. Nie mają
imion, ale i zdają się nie mieć charakterów. Literaccy everymani, ale tacy bez
znaczenia dla samej opowieści. Spiritus movens? No właśnie nie, tym wydaje się
samo miasto, jak i właśnie miasto jest tu postacią wiodącą, mającą w sobie
więcej charakteru i życia, niż On i Ona, którzy stają się zbędnym dodatkiem –
dodatkiem przegadanym, czasem w tym gadaniu intrygującym, jednakże przeważnie
po prostu dodającym coś do opisów. Słowa padające z ich ust sprawiają wrażenie
sztucznych, czasem męczących, choć bywają też ciekawe i coś wnoszące. Wnioski z
całości zaś wypadają dość banalnie.
Ale chyba nie wnioskami i postaciami stoi „Bezdzień”,
a miastem i klimatem. I te są świetne. autor jest architektem. Architektem jest
też narrator. I to się czuje. Opisy miasta, różnych miejsc, po których
oprowadza na powieść – a czasem wręcz przez nie przeciąga – wszystko to jest szczegółowe,
barwne, bogate. Buduje nastrój, maluje przed naszymi oczami niby codzienność, a
jednak momentami fascynującą. A w tym wszystkim, wśród murów i uliczek miasta,
jak w filmach i opowiadaniach Jana Jakuba Kolskiego, to, co znane każdemu, co
tak zwyczajne, że mijamy nie obdarzywszy choćby spojrzeniem, że już o chwili
zainteresowania nie wspomnę, może skrywać rzeczy niezwykłe. Realizm magiczny
wsącza się tu ze wszystkich stron, chociaż łagodnie, bez przesady, a czas jaki znamy
przestaje mieć znaczenie.
I chociaż „Bezdzień” sprawia wrażenie powieści,
której do pełnego spełnienia nieco zabrakło, a sama treść ambitnością i głębią
nie poraża, i tak to książka warta uwagi. Choćby dla tego wspomnianego miasta.
A może bardziej należałoby powiedzieć Miasta. Niby zwyczajnego, niby to
Szczecin przecież, a jednak mającego w sobie… coś.
Recenzja opublikowana na portalu sztukater.

Komentarze
Prześlij komentarz