Dragon Ball Super #5: Ostatnie starcie! Żegnaj, Trunksie! – Akira Toriyama, Toyotarou

JESZCZE WIĘCEJ WALK

 

Piąty tom „Dragon Balla Super” to zdecydowanie najlepszy z dotychczasowych tomików. W dobrym stylu wieńczy rozdział o walce z Zamasu, a jednocześnie otwiera nowy rozdział, który w anime mnie znudził, rozczarował i w ogóle. Ta część serialu nie powstała już z inicjatywy Toriyamy, który swój udział w niej ograniczył do wymyślenia paru postaci, a to, jak ją przeciągnięto i jak spłaszczono walki, przez co stały się nudne, sprawiło, że nie miałem większej ochoty czytać tego także w mangowym wydaniu, a to przełożyło się na prosty fakt, że po piątym tomie długo zwlekałem z sięgnięciem po kolejne i kupiłem je w zasadzie dopiero wtedy, gdy po polsku zakończył się ten wątek z wielkim turniejem wszystkich wszechświatów, a zaczął nowy. Ale nic z tego nie zmienia faktu, że piątka jest zacna, a zaczęta tu saga w komiksowym wydaniu zyskuje na jakości, o tym jednak więcej będzie przy innej okazji.

 

Walka na przetrzymanie trwa! Gokū stara się zająć Zamasu tak długo, aż fuzja potali przestanie działać, jednak okazuje się, że ten plan nie ma, nomen omen, przyszłości: Zamasu zdołał opanować własne ciało, a na dodatek z każdego odciętego fragmentu powstaje nowy, identyczny Zamasu. Gokū i Vegeta mają coraz mniej sił, wrogów przybywa, a obaj wojownicy szykują się na śmierć, ale wtedy Gokū natrafia przypadkiem na przedmiot, który ma przy sobie i…

Kiedy sytuacja wraca do normy, Son Gokū znów musi zacząć zarabiać na życie, choć wolałby trenować. Jego znudzenie sytuacją sprawia, że wpada na pomysł przypomnienia Wszystkowi o obiecanym turnieju wszechświatów. Nie ma jednak najmniejszego pojęcia, co to będzie oznaczało…

 

No świetny to tom i tyle. Tu nawet powracający wątek zależności boga zniszczenia i boga światów, który nie ma dla mnie większego sensu, ale był wygodnym elementem pozwalającym twórcom wybrnąć z fabularnych trudności, jakoś nie zepsuł mi frajdy z czytania. Pierwsza połowa tomiku to dokończenie wątku walki z Zamasu, ale choć domknięte w sposób komiczny czy wręcz absurdalny, ma swój urok, który mnie kupił. Świetne budowanie napięcia, potem nagłe rozładowanie, ale wcale nie głupie, a wreszcie porcja takich zwyczajnych, ludzkich wzruszeń i prób naprawienia tego, co poszło źle. I w tych ostatnich wątkach udaje się to wszystko dobrze poprowadzić zarówno w scenach niemych, jak i skupionych na wymianie zdań.

 

To, co dalej czyli w zasadzie wstęp do wstępu do turnieju walk między wszechświatami to zarówno sympatyczny powrót do szarej codzienności Gokū, jak i gigantycznego wyzwania, w którym ma być na co popatrzeć. A na razie patrzymy na całe mnóstwo kosmicznych bóstw i aniołów, ale i fajnie zaczęte starcie… To jednak zobaczycie już sami. A oko jest na czym zawiesić, bo fajnie wizualnie, mimo kreski bardziej sterylnej niż u Toriyamy, ale też i bogatszej w detale i rastry. Wszystko to razem wzięte daje kawał dobrej zabawy, pokazującej, jak cały „Dragon Ball” powinien wchodzić w nowe czasy. I chociaż to wszystko już kiedyś było – i było lepiej – nadal warte jest uwagi, a w tej części tak bliskie klimatom klasyki, jak to tylko możliwe.

Komentarze