Dragon Ball Super #7: Walka o przetrwanie! Początek Wielkiego Turnieju Mocy! – Akira Toriyama, Toyotarou

ZACZYNA SIĘ WALKA


Siódmy tomik to nic innego, jak początek turnieju, czyli jedna wielka walka typu battle royale. Każdy z każdym, wszyscy ze wszystkimi, z sojuszami i zdradami i szybkim tempem, które sprawia, że mangowa wersja góruje nad tą znaną z anime. I chociaż brakuje mi tutaj jednego małego drobiazgu, który w wersji serialowej robił robotę i stanowił dodatkowy fajny element nostalgiczny, całość wchodzi znakomicie i dostarcza tego, za co serię się tak lubi.

 

Nadchodzi pora Wielkiego Turnieju Mocy, w którym zmierzyć mają się przedstawiciele niemal wszystkich znanych wszechświatów. Wygrany wszechświat przetrwa i zdobędzie super Smocze Kule, reszta zostanie wymazana. Ziemska ekipa, która składa się zarówno z tych dobrych, jak i złych (Frizer!), zgodnie z założeniem, ma walczyć grupowo, ale nic z tego nie wychodzi. Zbyt dużo indywidualnych wojowników i zbyt wiele silnych charakterów sprawia, że od razu wszyscy się rozdzielają i zaczynają działać na własną rękę i tylko ci najsłabsi, starają się ugrać coś w grupie. Łatwo jednak nie jest, wrogowie są potężni i różnorodni, wśród nich nie brakuje też typów niewidzialnych. Starcie szybko zmienia się w sprawdzian lojalności, gdy Frizer, nadal pałający chęcią zemsty na Saiyanach, łączy siły z Frostem i zaczynają eliminować wojowników, także z ziemskiej drużyny. Gokū tymczasem chce zwrócić na siebie uwagę Jirena i przekonać się o jego mocy, ale czy będzie miał z nim jakiekolwiek szanse?

 

Dzieje się w tym tomie, oj dzieje. Wielki jego plus jest taki, że to, co w anime ciągnęło się niemiłosiernie długo, w mandze rozgrywane jest szybko. W końcu cały turniej ma trwać niespełna godzinę i choć obserwujemy akcję na różnych polach, nie ma sensu ciągnąć jej w nieskończoność. Nikt się tu zatem nie pieści, jak przeciwnicy słabi, wojownicy mający mnóstwo mocy nie bawią się z nimi, tylko rozgramiają najszybciej, jak to możliwe. I tak właśnie powinno być. Boski Miszcz ma tu co prawda nie za wiele do pokazania, w odróżnieniu od tego, co było w animacji, ale nie oszukujmy się, nie miałby aż takich możliwości.

 

I tylko żal mi, że Ribrianne i jej koleżanki z drugiego wszechświata są tu mało wyeksponowane. W animacji ich wątek był dłuższy i stanowił fajne, nostalgiczne puszczanie oka do fanów „Sailor Moon”, a na Sailorkach się wychowałem i to od nich zaczął się w Polsce boom na japońską popkulturę. Tu to jedynie trójka dziewczyn ze świata o odwróconych standardach urody, walących atakami związanymi nazwami z zabiegami kosmetycznymi i im podobnymi. Fajne są, wątek z Kuririnem robi robotę, ale trochę brak mi ich przemian i sailorkowego vibe’u, który tak mnie rozbrajał w serialu i stanowił chyba najlepszy element tej sagi. Za to powiem, że Toyo w takich zbiorowych, dynamicznych i stawiających na detale sekwencjach może się popisać i robi to, więc ogląda się całość bardzo fajnie. A że świetnie czyta, że czuć w tym starego „DB”, chociaż Tori jedynie adaptuje na potrzeby komiksu fabułę zrobioną przez innych, zabawa jest tym lepsza.

Komentarze