Spider-Man's Tangled Web TPB #1 – Garth Ennis, Greg Rucka, Peter Milligan, John McCrea, Eduardo Risso, Duncan Fegredo

SPIDER-DREAM-TEAM

 

„Spider-Man’s Tangled Web”, „Tangled Web”, „Splątana sieć”. Jak zwał, tak zwał. Pomysł na rzecz był prosty, choć mało oryginalny – oto różni twórcy mieli opowiedzieć samodzielne, raczej krótkie, historie bardziej skupione na otoczeniu Pajęczaka, niż nim samym. To, co wyróżniło tę serię to dobór autorów. Bo „Splątana sieć” dostała mnóstwo doskonałych nazwisk: Garth Ennis, Brian Azzarello, Darwyn Cooke, Peter Milligan, Greg Rucka, Ted McKeever, Duncan Fegredo, Paul Pope, Eduardo Risso i paru innych. Dream Team? Robi wrażenie? Czy wszystko wyszło idealnie? A no nie, wiadomo, ale i tak zacny to tytuł. Kiedyś Egmont nawet zaczął to wydawać, nie po kolei i ze specyficznym doborem historii, ale jednak. I szybko przestał. Mnie zaś udało się niedawno dorwać pierwszy trade oryginalnego wydania, zbierający sześć początkowych numerów, w tym te najważniejsze i najlepsze, z opowieścią „Flowers for Rhino” (skojarzenia z „Kwiatami dla Algernona” jak najbardziej słuszne) i naprawdę dobrze jest i szczerze życzyłbym polskim czytelnikom, żeby tak dostali całą serię w jednym, zbiorczym tomie, bo jest tego warta.

 

W pierwszej historii poznajemy losy człowieka, który obserwuje Spider-Mana. Robi to od dawna, od samego początku, wie, kto kryje się pod pajęczą maską i uważa, że taka moc powinna należeć się jemu, a nie Parkerowi. W końcu więc zaczyna realizować swój plan zemsty na nim. Kim jednak jest? Jaką tajemnicę skrywa? I kim lub czym jest tysiąc?

Druga historia przedstawia losy gangstera, człowieka Kingpina, który, przez interwencję Spider-Mana, zawalił. Gdy dostaje wezwanie od szefa na dywanik, wie, że czeka go śmierć. Co zrobi w obliczu tego, co nadciąga?

Wreszcie w finałowej opowieści Rhino, z perspektywy którego śledzimy akcję, w końcu zaczyna mieć dość. Jest silny, jest w zasadzie niezniszczalny, ale pod grubą skórą kryje się serce, które czuje, a czuje przede wszystkim gorycz i upokorzenie. Bo nie jest mądry, każdy z tego powodu naśmiewa się z niego, a jego głupota sprowadza na niego tylko kolejne problemy. Chce więc coś zmienić, odzyskać godność, stać się bardziej ludzki, ale kiedy okazuje się to niemożliwe, postanawia poddać się eksperymentom, które uczynią go mądrzejszym i…

 

Zanim powstała „Splątana sieć”, była seria „Webspinners: Tales of Spider-Man”, wydawana w latach 1999-2000. Jej zamysł był takim, by serwować czytelnikom różne zamknięte opowieści tworzone przez różne ekipy. Pracowali nad nią m.in. DeMatteis, Jenkins, Giffen, Romita Sr. i paru innych twórców, ale rzecz przerwano po 18 numerach, zastępując serią miniserii („Spider-Man: Death & Destiny”, „Spider-Man: Revenge of the Green Goblin”, „Spider-Man: Mysterio Manifesto” i „Spider-Man: Lifeline”). Ale sam pomysł nie upadł i wkrótce potem, w 2001 roku, wrócili do niego nowi redaktorzy – Joe Quesada i Axel Alonso. Ten drugi okazał się bardzo istotny, bo wcześniej pracował dla DC i Vertigo i wykorzystał kontakty by zaangażować do projektu wiele nazwisk kojarzonych z dobrymi, mocnymi i dojrzałymi komiksami, a ci dostali w zasadzie dowolność na ignorowanie kanonu, chociaż jednocześnie te historie i tak w kanonie być miały. I tak łącznie powstały 22 numery, zebrane potem łącznie w czterech trade’ach (ale dorzucono tam jeszcze dwa numery serii „Peter Parker: Spider-Man”), a także w jednym omniaku.

 


No, ale ja o tym pierwszym zbiorczym tomie miałem mówić, więc… Najbardziej liczyłem na Ennisa, bo gościa uwielbiam, a tu zaskoczenie, bo zamiast iść w swoje, w mocne i kontrowersyjne, on idzie w Pająka. Są żarty, są typowe tematy, jest nieporadność i słynne szczęście Parkera. No wszystkie typowe elementy o nim i w dość typowy sposób pokazane. Zdziwienie spore, bo Ennis powiedział kiedyś, że superhero by nie pisał (chociaż zrobił to przy użyciu słów zdecydowanie bardziej dosadnych), a tu mamy klasyczne superhero właśnie. Co prawda można mu zarzucić, że ten gatunek uprawia od zawsze, bo nawet jego opus magnum, „Kaznodzieja”, to historia gościa z mocami walczącego o to, co dla niego słuszne, ale tam jednak robił po swojemu, a tu mam wrażenie, że spróbował wejść w czyjeś buty. Podobnie, jak rysownik, bo gość, który z Ennisem zaserwował nam kiedyś „Hitmana”, zwykle operujący fajną kreską na styku cartoonowości i brudu, tu serwuje czystą kreskówkową kreskę i zero czerni, a dopełniający go kolor sprawia, że graficznie rzecz wygląda jak kiczowata animacja albo strony z magazynu dla dzieciaków. Pewnie celowo, ale jakoś mi ta celowość tu może nie tyle unika, ile wydaje się nietrafiona. Ale i tak czyta się to naprawdę dobrze, pewien pomysł tu jest, okładki wyśmienite, a całość ma po prostu dobre wykonanie i w przegadanych momentach, gdy bohaterowie snują opowieści, jak ciotka May opowiadająca o wujku Benie i wojnie, mają ennisową wdzięczność. Podobnie, jak scena, gdzie chłop gryzie radioaktywnego pająka. Nadal jednak to prosta, zachowawcza opowieść, niezła, z elementami body horroru, ale jak na Ennisa straszny przeciętniak.

 

Druga historia, krótka, ale treściwa, trochę w klimatach „25 godziny” Spike’a Lee, to przykład jak powinno się robić krótkie, jednozeszytowe formy. Spider-Mana w zasadzie tu nie ma – jeden kadr, gdzie widać w telewizorze jego sylwetkę na nagraniu. Reszta to mistrzowska klimatem historia nawet nie sensacyjna, a o człowieku, który wiedział na co się pisze i musi pogodzić się ze swoim losem. To też opowieść o tym, jak brutalny i bezwzględny jest Kingpin. A wspomniany już klimat to efekt w dużej mierze wyśmienitych ilustracji Eduardo Risso, który, jak zawsze, genialnie odnajduje się na kryminalnym gruncie, doskonale operując światłem i cieniem, niczym w dobrych filmach noir.

 


Ostatnia z opowieści, ta czerpiąca z „Kwiatów dla Algernona”, ale robiąca to po swojemu, też skupia się na człowieku, ale jeszcze mocniej idzie w emocje. Milligan opowiada nam o tym, jak ciężkie jest życie Rhino. Życie, a nie tylko jego bandycka kariera. Jak spać, kiedy przez wszystkie te zmiany fizjonomii leżeć nawet za bardzo się nie da? Jak kochać i być kochanym, gdy jest się tak odrażającym, że kobiety nie chcą na ciebie patrzeć za darmo? Jak radzić sobie z tym, że wiesz, iż jesteś za głupi na zrozumienie z czego konkretnie śmieją się ludzie, ale wiesz, że śmieją się z ciebie? Rhino jawi się nam tu nieco jako taka marvelowska wersja Marva z „Sin City” z tym, że Marv był od niego o wiele bardziej cwany. Całość nie żałuje nam akcji, ale skupia się na świetnie ukazanych introspekcjach, a konfrontowanie Nosorożca nie tyle z potężnymi wrogami, ile zwykłymi ludźmi, którzy działają na niego emocjonalnie robi robotę. Nic dziwnego, że ten i poprzedzający go komiks są tak cenione. I jedynie żal, że „Kwiaty dla Rhino” nie są rysowane tak dobrze, jakby być mogły. Bo, jak uwielbiam Fegredo – a w „Hellboyu” w szczególności – tak tutaj widać pewien brak wyrobienia, a i też nietrafiony dobór autora do tej historii, bo ten gość jednak nadaje się do mrocznych, mocnych i nastrojowych rzeczy, a tu trzeba było kogoś, kto umie bardziej nostalgicznie, choć i tak naprawdę fajnie jest graficznie.

 

Wszystko to razem wzięte daje nam naprawdę dobry, solidny album dla fanów nie tylko Spidera, ale po prostu dobrych komiksów. Nie jest idealny, nie jest oryginalny, ale ma parę doskonałych momentów, rusza coś w czytelnikach i jest po prostu dobrze wykonany. Trzy ekipy, trzy różne spojrzenia i ponad 150-stronicowa dawka dobrej, niegłupiej i potrafiącej zagrać na emocjach rozrywki. Na tle tytułów takich, jak „Tangled Web” wydawane w ostatnich latach antologie spod szyldu „Czerń, biel i krew” wypadają bardzo, bardzo blado i nijako.

Komentarze