Wichrowe wzgórza – Emily Brontë

SZATAŃSKA MIŁOŚĆ

 

„Wichrowe wzgórza”. No co tu dużo mówić: taką klasykę to ja rozumiem. Za punkt wyjścia obrany zostaje tu motyw spotkania dwójki niepasujących do siebie osób, które zapałają do siebie uczuciem niemożliwym do spełnienia. Kicza? Teoretycznie. Mógł bowiem wyjść z tego wszystkiego sztampowy romans, historyjka ku pokrzepieniu niewieścich serc, jakich wówczas (i teraz) wiele. Tymczasem dostajemy powieść wnikającą głęboko w bohaterów, w ich psychikę i uczucia, stanowiącą przekrój przez to, co w nas, ludziach najgorsze. Kto oczekuje romansidła, zawiedzie się, kto ma ochotę na unurzanie się w brudzie ludzkiego zła i spaczeń, będzie zadowolony.

 

Przełom XVIII i XIX wieku. Earnshaw, właściwie tytułowych Wichrowych wzgórz, czyli rodowej posiadłości, pewnego dnia przygarnia pod swój dach cygańskiego chłopca. Heathcliff, bo takie imię zyskuje dziecko, w nowym miejscu ma być traktowany przez dzieci Earnshawa, jak pełnoprawny brat, ale niestety to tylko teoria. Hindley, dziedzic Wichrowych wzgórz, darzy chłopaka nienawiścią, która z pełną mocą będzie mogła wybuchnąć dopiero, kiedy z tego świata odejdzie głowa rodu. Katarzyna, jego siostra, zupełnie inaczej podchodzi do przybranego brata i między obojgiem zaczyna rodzić się uczucie niemożliwe. W końcu ścieżki bohaterów zaczynają się rozchodzić, ale kiedy znów się przetną, nic nie będzie już takie, jak dawniej…

 

Czy Emily Brontë (a właściwie Emily Jane Brontë) napisała „Wichrowe wzgórza”, chyba nigdy nie będziemy mieć pewności. Istnieje bowiem podejrzenie, że wszystkie książki autorstwa sióstr Brontë napisała ta najsłynniejsza z nich, Charlotte („Jane Eyre”), a nazwiska Emily i Anne pojawiły się na niektórych z nich tylko dlatego, że chciała zabezpieczyć bliskie jej kobiety finansowo. Czy tak było, czy nie (albo czy powieść napisał Branwell Brontë, bo i takie podejrzenia padły) nie ma to wpływu na jakość powieści, która swego czasu sprzedała się dzięki popularności „Dziwnych losów Jane Eyre” i skojarzeniu tak samo brzmiących nazwisk. A raczej nie nazwisk, bo siostry wydawały wtedy pod męskimi pseudonimami – wszystkie przybrały na te potrzeby nom de plume Bell.

 

Ale kiedy „Wichrowe wzgórza” ukazały się po raz pierwszy w 1847 roku, choć się sprzedały, nie spotkały się z ciepłym przyjęciem. Krytykowano głownie ponury ton opowieści i jej brutalność, czyli to, co zyskało uznanie po kilku dekadach – i, nie oszukujmy się, stanowi najlepszy element opowieści. To stąd bowiem bierze się cała jej siła i głębia. Jej moc. I stąd pewnie pierwszy polski tytuł tej powieści, czyli „Szatańska miłość”. Gdyby to była opowieść o tym, jak dwoje przyrodniego rodzeństwa się pokochało, a po latach spotkało i przekonało, że, mimo niesprzyjających ku temu okoliczności, ich uczucie przetrwało, to byłaby sztampa. Kicz. Ale Emily Brontë nie poszła tą oczywistą drogą. Opowiada o miłości, ale to nie romans. Miłość służy jej za pryzmat, w którym odbite zostają złe ludzkie cechy, a kolejne wydarzenia to okazja do wypunktowania ich, wytknięcia ludziom i pokazania do czego potrafimy być zdolni.

 

Całość napisana jest może w sposób nieszczególnie wymagający, ale dzięki temu pochłania się ją szybko, płynnie i przyjemnie. Akcja nie pędzi tu na złamanie karku, ale i nie miała pędzić. Nie czuje się jednak niedostatku szybkiego tempa czy wydarzeń, bo mimo wszystko dzieje się tu dużo, chociaż bardziej na polu emocjonalnym, niż jakimkolwiek innym. I to wielki plus całości, bo czytelnik nie pozostaje obojętny na to wszystko, jak i nie są mu obojętne postacie, wśród których praktycznie nikogo nie da się lubić. Wszystko to razem wzięte robi spore wrażenie, a ładne wydanie, o może nieszczególnie pasującej (bo kolorowa, bo wesoła, bo rozbuchana, a nie taka jest zawartość), ale wpadającej w oko okładce, uzupełnione o dużo naprawdę świetnych ilustracji, dopełnia wrażenia. Dlatego, chociaż to jedna z tych książek, które znać po prostu wypada, a polecać nikomu nie trzeba, polecam, bo jest tego warta.


Recenzja opublikowana na portali sztukater.

Komentarze