TURBULENCJA
Jeśli nie czytaliście tej książki, a lubicie dobrą
kinową sensację – podkreślam dobrą i kinową – darujcie sobie dalsze czytanie i sięgnijcie,
gdy będziecie mieli okazję (tak, wiem, rzecz od lat niewznawiana, ale od czego
są biblioteki albo portale sprzedażowe). Sięgnijcie bez googlania informacji
czy czytania blurba, po prostu przeczytajcie, dajcie się zaskoczyć. Chociaż nie oczekujcie, że będzie to jakaś szczególnie udana lektura, bo jednak mamy tu do czynienia z przeciętniakiem. Reszta
odbiorców, cóż, każdy wie o co chodzi, co to za dzieło i jako jaki film – ale
pod zupełnie innym tytułem i z innym bohaterem – trafiło na kinowe ekrany i sama wie, co i jak. Książka natomiast to nie coś, co znać warto i trzeba, ale przeczytać się da, a ze względu na jej kultowość, w pewnym sensie nawet wypada.
21 grudnia. Nad Nowy Jork nadciąga śnieżyca, a terroryści planują krótką, szybką, ale potężną akcję. Cały świat doświadcza już zamachów na lotniska, USA jak dotąd się przed nimi ustrzegły, ale to ma się zmienić, a architektem całej akcji zostaje poszukiwany na całym świecie niemiecki terrorysta, Willie Staub.
W tym czasie na lotnisku JFK zjawia się Frank Malone, gliniarz z zasadami, ale i problemami. Człowiek, który słynie z tego, że strzela tak, by nie zabić i trzyma zasad za wszelką cenę, a któremu jednak życie dokopało: nie cierpi śniegu i zimowej pogody, bo właśnie w taką pogodę zginął jego ojciec, też policjant. Do tego z żoną też mu nie wyszło, ta odeszła, zabrała dziecko, a teraz to dziecko, córka, leci jednym z lotów spędzić z Malone'em nadchodzące Święta. Jednocześnie Frank jest tu służbowo i ma przyjrzeć się bezpieczeństwu lotniska w związku z plotkami, jakie o potencjalnych zamachach terrorystycznych na takie obiekty dotarły do władz. Niestety pech chce, że nie dość, iż w wieży kontroli lotów znajduje się jego była, to jeszcze wspomniani już terroryści przeprowadzają atak, odcinając kontrolerom komunikację. Samoloty nie są w stanie wylądować, muszą krążyć, a jeśli żądania bandytów, swoją drogą dość osobliwe, nie zostaną spełnione, w ciągu 58 minut tej z maszyn, w której leci córka bohatera, skończy się paliwo i samolot runie na ziemię. Co w takiej sytuacji zrobi Malone?
No to, po enigmatycznym wstępie, wiadomo już mniej
więcej o co chodzi. Ale zanim pójdę w detale, nieco historii. „Szklana pułapka”
i jej losy to materiał na całkiem fajny film albo książkę. Bo tak, w skrócie,
wszystko zaczyna się w roku 1966, kiedy to pisarz Roderick Thorp wydaje swoją
drugą powieść – „The Detective”, historię o prywatnym detektywie, Joe Lelandzie.
Dwa lata później powstaje jej filmowa adaptacja z Frankiem Sinatrą, hit. I tu
musimy przeskoczyć parę lat w przód, do roku 1973, kiedy to ukazuje się powieść
Richarda Martina Sterna „The Tower”, historia o otwarciu nowego wieżowca i
katastrofy, do jakiej wówczas dochodzi. Rok później na rynku pojawia się
książka „The Glass Inferno”, w której Thomas N. Scortia i Frank M. Robinson
opisują kolejną katastrofę w kolejnym wieżowcu znajdującym się w bezimiennym
amerykańskim mieście. Jeszcze w tym samym roku obie te książki zostają
połączone w scenariuszu filmu „Płonący wieżowiec” („The Towering Inferno”).
Film ogląda wspomniany już Thorp i wpada na pomysł napisania podobnej książki,
wydanej w 1979 jako „Nothing Lasts Forever” – a była to, jak się pewnie
domyślacie, kontynuacja losów Lelanda, który tym razem odwiedza córkę pracującą
w wieżowcu korporacji, który akurat zostaje zaatakowany przez terrorystów i
jedynie ukrywający się w jego murach Leland może z nimi walczyć, ale nie idzie
mu to łatwo, skoro jest emerytem… Coś zaczyna świtać? Fox, studio
odpowiedzialne za „Detektywa” chciało nakręcić adaptację i tej książki, ale
Sinatra nie czuł się na siłach i…
Przeskakujemy znów, chociaż teraz do daty w zasadzie niepewnej. Jest rok 1985, powstaje film „Komando” ze Schwarzeneggerem. Zarabia ponad pięciokrotnie więcej, niż kosztował, Arnie jest na topie, bossowie z Hollywood chcą nakręcić jego ciąg dalszy i szukając inspiracji rzekomo (choć bywa to dementowane, ale zostawiam, jako ciekawostkę, skądś się w końcu wzięła) wpadają na trop „Nothing Lasts Forever”. Ostatecznie projekt nie dochodzi do skutku, bo Arnold kręci już „Czerwoną gorączkę”, a zaczęty scenariusz przerobiony zostaje na oddzielny film – „Szklana pułapka”. Inna wersja mówi, że Fox, który zaadaptował poprzednią powieść Thorpe'a, a prawa do jej kontynuacji wykupił zanim ta została napisana, a kiedy pojawiła się okazja, po prostu zlecono napisanie scenariusza i... O tym można by długo mówić, ciekawostek za tym się kryjących i dopełniających tematu jest cała masa (choćby to, czy wiecie, że seria ma swój spin-off w postaci filmu „Rykoszet”, zrobiony przez tego samego scenarzystę co „Szklana pułapka” i „Komando”? albo prequel w formie komiksów „Die Hard: Year One”? że o grach nie wspomnę), ale to już poszukajcie sami – obszerniej pisałem kiedyś o tym do „Grabarza Polskiego”, a i jest fajny odcinek serialu „Filmy naszej młodości” poświęcony „Die Hard”. Tak czy inaczej, twórcy, nie mając materiału do kontynuacji, znów zaczęli szukać w świecie książek i trafili na wydaną w 1987 roku powieść „58 minut” Waltera Wagera, która (bohater gliniarz z problemami z żoną, który mierzy się z terrorystami pod wodzą Niemca w zamkniętej przestrzeni) dobrze pasowała do schematu opowieści, i tak powstała „Szklana pułapka 2”. Tyle ciekawych losów pierwszych dwóch filmów.
Ale i sam Wager to postać ciekawa. Pewnie nie
kojarzycie jego nazwiska, ale niejedno jego dzieło zostało zaadaptowane na
film. „Telefon” (z 1977 z Bronsonem) czy „Ostatni promień blasku”, a jeśli
chodzi o świat małego ekranu, to seriale „I, Spy” i „Mission: Impossible” doczekały
się paru powieści jego autorstwa, a film „Jak to się robi w Chicago” z Arniem
otrzymał książkową wersję napisaną właśnie przez Waltera. Widać więc, że gość
temat czuje, lubi i potrafi, skoro go zatrudniali. No ale potrafi co najwyżej przeciętnie pisać, co widać to też po tej książce. Wiadomo, to
żadne arcydzieło być nie mogło i nie jest, ale jednocześnie to typowa gatunkowa robota dla fanów gatunku. Literatura
sensacyjna nie kojarzy się dobrze – mi na pewno nie – a ta powieść tego nie zmieni, ale też i nie jest to literatura, którą chce się ciepnąć w kąt, bo męczy stylistycznie. Poziomem słabsza od „Nothing Lasts Forerver” (trzymam się oryginalnego nazewnictwa, bo polski tytuł
„Szklana pułapka” mnie drażni), a przede wszystkim ten poziom to, w obu przypadkach, przepaść jakościowa pomiędzy ich filmowymi adaptacjami,
które w swojej kategorii pozostają filmami niemal idealnymi. Tu jest po prostu
robota rozrywkowa, prosto i sztampowo pisana, acz klimatyczna. Patetyczna, już początkowe rozwodzenie się
nad wspaniałością Wielkiego Jabłka dobrze nam to wszystko obrazują, często kiczowata w brzmieniu (co może być "zasługą" nienajlepszego przekładu, pełnego dziwnych konstrukcji - jak choćby to, że bohater wciągnął linijki kokainy, a nie kreski), ale nie najgorsza.
Różnic między książką a filmem jest sporo. Raz, że nie ma tu tego humoru i cynizmu, co w kinowej produkcji, dwa, że główny bohater to nie jakiś tam gliniarz, a gość z solidnym, antyterrorystycznym przeszkoleniem – i konkretnym wykształceniem także. Terrorysta też jest kimś innym, ale nie chcę za wiele zdradzać. Szczegóły akcji również się różnią (acz kwestia doboru więźniów wygląda, jakby inspirowano się nią przy pierwszej kinowej „Szklanej pułapce”), a sam finał nie jest tak widowiskowy, jak w filmie. Większość wydarzeń nie ma dynamiki, to po prostu w zasadzie tkwienie w miejscu, rozmowy telefoniczne i próby rozgryzienia tego, co się dzieje. Temat możliwości odlotu samolotów na inne lotnisko jest zaniedbany, a dramatyzm kuleje, bo napięcia tu nie ma, a upływu czasu jakoś się nie czuje. Jest tu też kilka rzeczy (wątek z helikopterem, zabójstwo księdza na lotnisku etc.), których z kina nie znamy, a które bywają fajne, ale też i wprowadzają kłopotliwe z punktu widzenia kreacji postaci elementy - bo Staub niby z jednej strony wykonuje akcje drobiazgowo i profesjonalnie, a z drugiej popełnia błędy, jakich w ogóle popełnić nie powinien i reaguje na nie tak, że nie pasuje to do jego charakteru. Podobnie niektóre zwroty akcji wypadają mocno naciąganie.
Ale trzeba książce oddać, że ma fajny
klimat, zimowy, przedświąteczny, ze śnieżycą i problemami pogodowymi. Poza tym
lubię, kiedy filmy czy książki są wciśnięte w mocno ograniczające je ramy
czasu i miejsca, które czasem nieźle grają. Tu już od
pierwszych stron wiadomo, że terrorysta ma kilka godzin na swoją akcję i
jeszcze przed północą zniknie z kraju, potem dochodzą jeszcze te tytułowe
minuty, które bardziej zagęszczają ową akcję. I wiadomo, książkę czyta się
dłużej, niż trwa ten upływ czasu – a nie powiem, chciałbym, żeby jednak było to
bardziej dostosowane, tak, by czytelnik poświęcił mniej więcej tyle samo czasu
na lekturę, co bohater spędza na działaniach, ale i tak jest nie najgorzej, choć dopiero film, zmieniając naprawdę dużo z powieści, pokazał, jak należy robić takie historie.
I właśnie to „nie najgorzej” dobrze określa całość. Przeciętna książka akcji, ale zarazem rzecz w swoim gatunku, gatunku, którego nie trawię, typowa, acz dość niezła. Słabsza od filmu o wiele poziomów, wiadomo, to dwa różne światy, napisana prosto, niewymagająco, bez większej finezji, ale też i bez zbyt wielkiego zawodu czy pójścia w prostactwo. Jako fan „Die Harda” nie żałuję, ba, cieszę się, że po tylu latach w końcu rzecz przeczytałem (swoją drogą po polsku wyszła zarówno jako „58 minut”, jak i „Szklana pułapka 2” - co ciekawe pierwsze polskie wydanie ukazało się wcześniej, niż pierwsze polskie wydanie książkowej „Szklanej pułapki” Thorpe'a). Ale po inne książki autora sięgnąć nie zamierzam.

Komentarze
Prześlij komentarz