
PO
KTÓREJ STRONIE SIĘ OPOWIESZ?
To zdecydowanie najbardziej wyczekiwane przeze mnie
wznowienie komiksu w tym roku. Pierwszy nakład od Mucha Comics zniknął już z
księgarskich półek, tom kolekcji WKKM zbierający zeszyty tej historii także
podzielił jego los, nadszedł czas by Egmont dał nieznającym jeszcze tej
opowieści czytelnikom szansę na jej poznanie. Czy warto? Absolutnie tak. Bo to
nie tylko jedna z najbardziej znanych i znaczących dla współczesnego Marvela
opowieści, ale także jeden z najlepszych eventów, jakie ma do zaoferowania to wydawnictwo.
Nie ma się jednak czemu dziwić, Mark Millar to taki głównonurtowy enfant
terrible, osobliwy, często kontrowersyjny, ale zarazem absolutnie
zachwycający swoimi opowieściami.
„Wojna domowa” za pomysł wyjściowy obiera temat
bardzo prosty. Superbohaterowie wyrządzają wiele zniszczeń w trakcie swoich
akcji, trzeba jakoś usankcjonować ich działanie, kontrolować. Część herosów
opowiada się za – szczególnie ci, którzy nie kryją zbytnio swojej tożsamości,
część niestety nie zamierza poddać się tak łatwo.
A wszystko zaczyna się od rutynowej zdawałoby się akcji. New Warriors, którzy kręcą dla telewizji program o walce z przestępcami, dla podwyższenia oglądalności porywają się na wrogów zdecydowanie nie ich kategorii. W efekcie giną, a wraz z nimi życie traci niemalże tysiąc dzieci, uczniów okolicznej szkoły. Tragedia echem odbija się w mediach i społeczeństwie, stając się jednocześnie kroplą, która przepełnia czarę. Rząd od dłuższego czasu chciał wprowadzić rejestrację superludzi, teraz zaczyna wprowadzać plany w życie. Kapitan Ameryka wie, że wywoła to podział i doprowadzi do wojny między herosami. Kiedy S.H.I.E.L.D. sugeruje mu by dopilnował kwestii ewentualnych buntowników, Kapitan sam staje po drugiej stronie barykady, a przepowiadana przez niego wojna wybucha z całą siłą…
Spotkałem się niegdyś z zarzutem, że Mark Millar
tworząc „Wojnę domową”, napisał komiksowy odpowiednik blockbustera. Jest w tym
trochę prawdy, ale są blockbustery i są blockbustery, a ten album to
zdecydowanie wyższa komiksowa półka, jeśli chodzi o opowieści o
superbohaterach. Jest tutaj plejada gwiazd, jest akcja równająca z ziemią spore
połacie miasta, jest wreszcie mnóstwo przełomowych momentów, ale przede
wszystkim jest wielka siła i w pełni wykorzystany potencjał tak pomysłu, jak
samych postaci. Pod względem rozmachu to rzeczywiście typowo skrojony hit,
jednak hit z rodzaju tych, jakie przechodzą do historii, bawiąc i oferując o
wiele więcej, niż tylko typową rozrywkę.
Co jest w nim tak dobrego? Przede wszystkim ten pomysł. Niby prosty, niby oczywisty, a jak świetnie poprowadzony i wykorzystany. Podział na strony konfliktu przekonuje i został dokonany z głową, a zachowania postaci, ich ruchy na planszy bitewnej i skrywane mroczne strony dodają całości realizmu i dynamiki. Podobnie zresztą, jak medialno-polityczna otoczka. Cieszy także to, jak Millar wykorzystał postacie. Punisher w jego wykonaniu, jego prosta brutalność i równie prosty kodeks, to moja ulubiona wersja tej postaci, bijąca nawet to, co stworzył Garth Ennis w kilku swoich runach pisanych dla serii. To oczywiście tylko jeden z wielu przykładów, ale resztę odkryjcie sami – warto!
Co więcej „Wojna domowa” stanowi jedną z
nielicznych historii, które tak mocno wstrząsnęły całym uniwersum Marvela. To
zresztą długo otrząsało się po konfrontacji bohaterów (Kapitan Ameryka zginął
wkrótce potem w opowieści „Upadły syn”, Spider-Man natomiast by wymazać z
pamięci ludzi swoją tożsamość, zawarł z Mephisto układ, oddając za to – i wiele
innych zmian – swoje małżeństwo z MJ), a w chwili obecnej za oceanem ukazuje
się bezpośrednia kontynuacja „Wojny…”, niestety już bez Millara u steru. Co
więcej opowieść doczekała się nie tylko filmowej adaptacji, ale także powieści
napisanej na jej podstawie, audiobooka, i gier, w których słuchać było jej
echa.
Znakomita treść doczekała się równie znakomitej oprawy graficznej. Steve McNiven, z którym Millar stworzył „Nemezis” oraz „Wolverine: Staruszek Logan”, rysuje realistycznie i konkretnie, a kolor użyty w „Wojnie domowej” jak nigdy podkreśla jego kreskę; kreską prezentującą zresztą szczytową formę artysty. Patrzy się na to z wielką przyjemnością i do poszczególnych ilustracji ma ochotę powracać jeszcze nie raz.
Jak na tym tle wypada trzecie polskie wydanie?
Papier kredowy, twarda oprawa, ponad trzydzieści stron dodatków w postaci
galerii okładek, plakatów i szkiców. Do całości wkradły się jednak drobne błędy
w składzie, przez co dwie rozkładówki zamiast być wydrukowane na sąsiadujących
ze sobą stronach, trafiły na dwie strony tej samej kartki. Poza tym jednak
edytorsko jest bez zarzutów.
Podsumowując. Warto. A raczej trzeba. Jeśli
jesteście miłośnikami komiksów, jeśli lubicie Marvela, przeczytajcie
koniecznie. To w końcu jeden z najlepszych eventów, jakie owo wydawnictwo ma do
zaoferowania. Polecam gorąco!
Komentarze
Prześlij komentarz