PODRÓŻ
PRZEZ KONAJĄCĄ AMERYKĘ
Już sam widok nazwiska Mastertona
na okładce to gwarant jeśli nie dobrej zabawy (w dorobku angielskiego pisarza
bowiem nie brakuje literackich koszmarków), to przynajmniej znakomicie
napisanej historii. Jeśli jednak dodać do tego Manitou, wiadomo już, że na
czytelników czeka kawał dobrego horroru. Klimatycznego, lekkiego, podanego z
humorem, ale i brutalnością, na jaką zasługuje. Od początku istnienia serii
zdania na jej temat są podzielone, nie inaczej jest w przypadku tej części, ale
ja, jako zwolennik cyklu, znakomicie bawiłem się w trakcie lektury i śmiało
mogę polecić "Armagedon" każdemu, komu podobały się poprzednie tomy.
Ale przejdźmy do konkretów.
Najpierw kilka słów o samej fabule.
Jak się można domyślić, nie jest ona szczególnie odkrywcza i przebiega według
tego samego schematu, co dotychczas, ale nie o to przecież chodzi, by wyrywać
się konwencji, a doskonale w nią wpasować i Masterton robi to z dobrym
skutkiem. Jak zawsze więc Amerykę dosięga jakaś katastrofa, jak zawsze okazuje
się też, że za wszystkim stoi żądny zemsty na białym człowieku Misquamacus i
jak zawsze do walki z nim stanąć będzie musiał Harry Erskine - oczywiście razem
z towarzyszami. Tym razem jednak USA stają się ofiarą plagi ślepoty. Prezydent
kraju wsiada na pokład śmigłowca, udając że jest z nim wszystko ok, tak, by nie
zauważyli tego ludzie, jednak nic nie jest dobrze - stracił nagle wzrok i nie
wiadomo dlaczego. Niestety, tego stanu rzeczy nie da się długo utrzymać w
tajemnicy, bo ślepota dopada coraz więcej Amerykanów. Piloci tracą wzrok w
trakcie lotów i samoloty spadają z nieba. Nagle oślepli kierowcy rozbijają się
na ulicach. Pracownicy nie widząc co robią doprowadzają do tragedii. Stany
Zjednoczone stają na krawędzi zagłady. Kto może ocalić świat przed Armagedonem?
Oczywiście Harry Erskine i Amelia Crusoe, którzy doskonale wiedzą, że
Misquamacus powrócił i jak go powstrzymać. Niestety tym razem czekają na nich
kolejne kłopoty. Muszą bowiem nie tylko ruszyć przez upadającą Amerykę, ale
także zgłębić sekrety indiańskiej magii...
Chociaż oba tytuły, poza samą
wędrówką przez Stany oraz zgłębianiem lokalnej dziwacznej magii, nie mają ze
sobą wiele wspólnego, lektura tego tomu cyklu "Manitou" skojarzyła mi
się z kultową serią komiksową "Kaznodzieja". To jednak tylko luźne
skojarzenie, rzecz bez większego znaczenia, choć też obudziła we mnie pewną
sympatię do "Armagedonu". Nie trzeba było jednak aż takich elementów.
Mamy tu bowiem do czynienia z powieścią udaną i przy okazji dobrze kontynuującą
cykl.
Co prawda całość jest już jednak nieco
wtórna i nie wnosi nic nowego do cyklu, a mimo to czyta się znakomicie. Jest tu
bowiem wszystko to, za co miłośnicy pokochali "Manitou". A co
dokładnie? Oczywiście klimat, szaloną akcję, sympatycznych bohaterów, humor...
Skala wydarzeń jest epicka, jak to w poprzednich tomach bywało, i robi duże
wrażenie, nawet jeśli wszyscy doskonale to znamy. Do tego całość napisana jest
po prostu znakomicie, w sposób lekki, łatwy i szybki w odbiorze, ale literacko
udany i przykuwający czytelniczą uwagę.
Tak więc, polecam ten, jak i
poprzednie tomy. Seria "Manitou" to solidna porcja znakomitej lektury
dla miłośników grozy. Wciąga, dostarcza emocji i po prostu świetnie się czyta.
Aż szkoda, że przed nami jeszcze tylko jeden tom.
Komentarze
Prześlij komentarz