Lucky Luke #11: Lucky Luke kontra Joss Jamon - Morris, René Goscinny

POCZĄTEK NOWEGO ETAPU


Przy okazji recenzowania drugiego z wydanych w grudniu tego roku albumów z Lukcy Luke’iem pisałem, że oba są ważnymi dla serii komiksami. Znaczenie tamtego komiksu opierało się na fakcie, że był to ostatni album pisany przez twórcę serii, Morrisa, który jednak przez wiele długich lat pozostał jeszcze jej ilustratorem. Ten jest istotny ze względu na fakt, że to właśnie od tego momenty cykl przejął René Goscinny, który dał nam mnóstwo niesamowitych opowieści, a swego czasu pomógł także przenieść je na wielki ekran. A wszystko zaczęło się właśnie w historii „Joss Jamon” – no prawie.


Najczęściej bandyci nie mają wielkich aspiracji. Chcą coś ukraść, kogoś się pozbyć – ogólnie rzecz biorąc chcą po prostu uzyskać jakieś korzyści. Inaczej rzecz ma się z Jossem Jamonem, który pod koniec wojny secesyjnej, w towarzystwie swoich ludzi, przybywa do miasteczka Frontier City. Cel? Wcale nie tak oczywisty, jak mogłoby się wydawać. Joss krok po kroku zaczyna zdobywać na własność kolejne placówki i zajmować co bardziej strategiczne miejsca i pozycje. W końcu  jego rękach znajduje się wszystko, od banku zaczynając, na zakładzie pogrzebowym kończąc, a on sam zostaje burmistrzem Frontier City. Jeśli zaś chodzi o jego ludzi, czekają na nich najważniejsze stanowiska w mieście. Czy taka sytuacja może trwać wiecznie?

I tu na scenę wkracza Lucky Luke. Bandytów trzeba schwytać, osądzić, ale jak można to zrobić w takiej sytuacji, kiedy rządzą własnym miastem i to najwyraźniej zgodnie z prawem? Najszybszy kowboj na świecie będzie musiał jakoś poradzić sobie z tym problemem i doprowadzić ich przed oblicze sprawiedliwości, ale czy w tej sytuacji jest to w ogóle możliwe?


René Goscinny jest chyba bardziej, niż sam Morris kojarzony z pisania przygód Lucky Luke’a. Bo chociaż to ten drugi był jego twórcą, ojciec „Asteriksa” i „Mikołajka” przyniósł nam chyba najbardziej znane, rozpoznawalne i najlepsze opowieści o dzielnym kowboju. A przez niemal ćwierć wieku pracy nad serią (swoją drogą Morris ilustrował całość przez pięćdziesiąt pięć lat!) stworzył ich naprawdę mnóstwo.


Ale wszystko zaczęło się od „Jossa Jamona” właśnie. Co prawda Goscinny już rok wcześniej przygotował z Morrisem swoją pierwszą odsłonę cyklu, niemniej dopiero od tego momentu zaczął nad nim pracować regularnie. Ze sobą wniósł do przygód Luke’a więcej absurdalnego humoru i zaskoczeń. Nie zapominał też o historycznych odniesieniach i bawieniu się dowcipami słownymi, sytuacyjnymi i obrazkowymi.


Wszystko to znakomicie zilustrował Morris, którego prace pozostają rozpoznawalne na pierwszy rzut oka, choć utrzymane w typowym dla ówczesnych europejskich komiksów humorystycznych stylu. Całość jak zwykle bawi, jest przy tym niegłupia i dostarcza dobrej, dynamicznej rozrywki. Polecam więc gorąco, nawet jeśli z westernami Wam nie po drodze.


A wydawnictwu Egmont dziękuję za udostępnienie egzemplarza do recenzji.



Komentarze