PISZĄC CUDZĄ AUTOBIOGRAFIĘ
Zanim sięgnąłem po najnowszą powieść
Richarda Flanagana, nie mogąc się doczekać kiedy w końcu trafi w moje ręce,
zapoznałem się z kilkoma opiniami na jej temat i wśród polskich czytelników
trafiłem na głównie negatywne recenzje. Pojawiły się obawy? Jeśli tak to
chwilowe, bo zaraz potem przypomniałem sobie, że wiele z poprzednich książek
australijskiego mistrza pióra też nie imponowało wysokimi ocenami, a i tak były
to dzieła, które zachwycały tak fabułą, jak i wysmakowanym pisarstwem. I
zachwyciła także „Pierwsza osoba”, powieść nieco odmienna od poprzednich dokonań
Flanagana, ale tak samo doskonała i porywającą. Nie dla każdego – bo trzeba
jednak być wymagającym, ambitnym i myślącym czytelnikiem, by zachwycić się
twórczością autora – ale tym bardziej wartą docenienia.
Kif Kehlman, początkujący pisarz z ambicjami
niezbyt rozumianymi przez wydawców, pewnego dnia dostaje swoją szansę.
Siegrfried Heidl, oczekujący na proces największy oszust w historii Australii
chce by to właśnie on został jego ghostwriterem – autorem widmo – i spisał jego
autobiografię. Na dodatek w sześć
tygodni. Kif nie waha się długo, bo honorarium pozwoli mu i jego rodzinie
poprawić jakość życia, a jednocześnie dzięki niemu będzie mógł skończyć
wreszcie swoją debiutancką powieść. Refleksja nadchodzi z czasem, bo w głowie
pisarza rodzi się pytanie czemu Heidl wybrał właśnie jego? Co kryje się za tą
decyzją i przede wszystkim po co w ogóle czekający na wyrok oszust chce
spisywać swoje wspomnienia?
Richard Flanagan, zanim zasłynął jako
autor wysmakowanych stylistycznie powieści, których zwieńczeniem okazały się
pisane przez dwanaście lat, nagrodzone Bookerem „Ścieżki północy”, pracował w
roli ghostwritera. Wszystko po to, by zarobić pieniądze na wydanie swojego
literackiego debiutu. W ten sposób powstało sześć książek non-fiction, w tym „Codename
Iago”, „autobiografia” Johna Friedricha, rzecz warta wspomnienia dlatego, że w
połowie jej powstania, Friedrich popełnił samobójstwo. Teraz, w najnowszej
powieści, na którą fanom Flanagana przyszło czekać cztery lata, autor wraca do
tego okresu swojego życia, tworząc bodajże najbardziej osobistą ze swoich
książek. A przy okazji także chyba najzabawniejszą z nich wszystkich.
Nie obawiajcie się jednak, że humor,
którego w większości jego poprzednich powieści brakowało – a może raczej nie brakowało,
tylko w zalewie emocji, nie był rzeczą, której czytelnik, bohaterowie i sam
autor potrzebowali – wpłynął na ten cudowny ciężar stylu, który tak mnie
urzekł, kiedy wziąłem do rąk pierwszą z jego książek. „Pierwsza osoba” to rzecz
napisana w sposób, do którego przywykliśmy, niespieszny, wysmakowany,
dopieszczony i jakże plastyczny – płynny bym wręcz rzekł. Hipnotyzujący i
przykuwający, jak rzadko w dzisiejszych czasach się zdarza. I właśnie tym
stylem Flanagan opisuje świetnie skonstruowanych bohaterów, otaczający ich
świat i emocje – i prawdę o pisarskiej rzeczywistości także. Opisuje przy tym tajemnicze
zdarzenia, stawia intrygujące pytania i sprawia, że czytelnik nie chce odłożyć
powieści przed jej skończeniem.
I nawet jeśli „Pierwsza osoba” jest mimo
wszystko dziełem lżejszym i odrobinę mniej wysublimowanym, niż np. „Ścieżki
północy” czy „Księga ryb Williama Goulda”, to wciąż kawał literatury, której
większość dostępnych na rynku publikacji nie dorasta do pięt. Dlatego polecam
gorąco wszystkim czytelnikom, od literatury oczekującym czegoś zdecydowanie więcej,
niż tylko rozrywki na kilka popołudni. Powieści takie, jak ta, na długo zostają
w sercu i pamięci.
Komentarze
Prześlij komentarz