ZELAZNA
KLASYKA
Odkąd Rebis wystartował z serią
wydawniczą „Wehikuł czasu”, kolejnych jej tomów wyczekuję, jak rzadko jakich
książek, znów czując się niczym tamten nastoletni ja, który dopiero odkrywał
rozległy świat literackiej fantastyki. Jest bowiem coś takiego w doborze
artystów, tytułów i nawet samym wydaniu, co sprawia, że mam ochotę dorwać w
swoje ręce każdą kolejną część. Co ważniejsze jednak, wszystkie z nich
zachowują naprawdę rewelacyjny poziom, jakiego najczęściej brak współczesnej
fantastyce. I tak samo jest z „Aleją Potępienia” Rogera Zelaznego. Co prawda
jest to najsłabsza z dotychczas wydanych w serii powieści, ale to i tak kawał
bardzo dobrej opowieści nie tylko dla miłośników post apo.
Członek gangu motocyklowego i
szansa na odkupienie. W spustoszonym wojną atomową świecie Czort Tanner staje
przed okazją mogącą odmienić jego życie. Na wschodzie Stanów Zjednoczonych,
które zmieniły się w zbiorowisko enklaw ludzkich niedobitków, wybuch epidemia.
Szansą dla przetrwania mieszkańców staje się szczepionka, ale ktoś musi
przewieźć ją z Los Angeles do Bostonu – trasą nie przypadkiem noszącą miano
Alei Potępienia. Tego właśnie dokonać ma Tanner, a, jak się można domyślić,
zadanie będzie koszmarne. Wojna wypaczyła wszystkie istoty żywe, ale wciąż to
ludzie pozostają najgorszym, na co może natknąć się Czort…
Roger Zelazny to jeden z tych
klasyków, z którymi jakoś nie miałem za wiele do czynienia. W tym momencie
właściwie mogę przypomnieć sobie tylko jedną powieść jego autorstwa, którą
przeczytałem. Była to „Ciemna październikowa noc”, historia mająca stanowić
wariację na temat Kuby Rozpruwacza, ale pomieszaną z mitologią zahaczającą
niemalże o Cthulhu – lektura okazała się niezła, ale niestety nie powaliła mnie
na kolana. Inaczej rzecz ma się z „Aleją Potępienia”. Owszem, to też nie jest
wybitna książka, ale jednocześnie to pozycja naprawdę na poziomie, dobrze
pomyślana, choć prosta, ale w tej prostocie właśnie tkwi jej siła.
Pierwotnie to nie była powieść, a
nowela. Na rozdmuchanie całości do długiej formy narzekali zarówno krytycy,
chwalący krótszą wersję, jak i sam autor, który tekst rozwinął na żądanie
swojego agenta. Nie ma co ukrywać, że owo rozwijanie jest widoczne, ale i tak
to kawał dobrej książki. Oldschoolowej, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. I
zdecydowanie lepszej, niż większość współczesnej literatury
postapokaliptycznej, choć przecież „Aleja” jest rzeczą nieskomplikowaną i przy
okazji także niewymagającą.
To po prostu kawał udanej opowieści
akcji osadzonej w niegościnnym świecie przyszłości. Coś w sam raz dla
miłośników „Mad Maxa” (warto tu zauważyć, że „Aleja” powstała już w roku 1967,
a dekadę później doczekała się filmowej adaptacji). Zresztą całość przypomina
połączenie „Mad Maxa” właśnie ze „Swobodnym jeźdźcem”, czyli dziełami, które
dopiero miały nadejść. Czy Zelazny był inspiracją w szczególności dla tego
pierwszego, trudno rozsądzić, skoro twórcy na ten temat milczą, ale pod wpływem
„Alei Potępienia” powstało wiele najróżniejszych dzieł, łącznie z jednym z
komiksów z serii „Sędzia Dredd”. Przede wszystkim jednak po dziś dzień rzecz robi
spore wrażenie, serwując kawał dynamicznej, świetnie napisanej lektury – po
prostu żel… zelaznej klasyki – którą pochłania się na raz. Polecam.
Komentarze
Prześlij komentarz