Hellspawn: The Complete Collection – Brian Michael Bendis, Steve Niles, Ashley Wood, Ben Templesmith, Bill Sienkiewicz
PIEKŁO NA ZIEMI
Ten komiks chyba trafił u nas na zły grunt. Patrzę
oceny na LubimyCzytać – ja wiem, że dla komiksów to portal nijak nie
miarodajny, ale co tam – i widzę strasznie niskie noty, a to nijak ma się do
rzeczywistości. Taki „King Spawn”, który tu zgarnął mega oceny jest o niebo
słabszy, a tymczasem „Hellspawn” to jeden z najlepszych albumów o Pomiocie w
ogóle. Eksperymentalny, bardziej niż na fabule skupiający się na emocjach,
brudzie, bólu i złamanych ludziach (przynajmniej w tej części, którą pisał
Bendis), mroczny, dla wielu pewnie kontrowersyjny, ale jednocześnie mocno filozofujący.
Aż szkoda, że to nie Bendis robił całość, bo kiedy za pisanie bierze się Niles
już tak super nie jest, ale nadal ma coś w sobie ten komiks i potrafi urzec.
Aktorki porno, które skrzywdzono w przeszłości. Kobieta,
której córka popełniła samobójstwo. Facet w kinie porno i ludzie na forum
rozmawiający o końcu świata. I jeszcze ta dwójka ludzi gadających o
Czyngis-chanie i co obecnie robi w naszym, teraźniejszym świecie. To tylko
niektóre osoby tego dramatu. Wśród nich są rasistowski kaznodzieja, który
chętnie pozbyłby się innych nacji, media ogłupiające ludzi i żerujące na
kontrowersjach i tragediach.
I Spawn. Spawn, który pojawia się w gdzieś w tle,
by nieść sprawiedliwość, tocząc jednocześnie niekończącą się walkę z Clownem,
który szepcze ludziom do ucha rzeczy, jakich nikt słuchać by nie chciał, ale
jakie mogą wywrzeć pożądany skutek. Jaki jest jednak sens w ratowaniu przed
piekłem ludzi, którzy sami chętniej niż dobro wybierają mrok?
„Hellspawn” to nie była pierwsza spin-offowa seria
do „Spawna”. Pierwsza z nich, „Violator”, pojawiła się już w 1994, a w
późniejszych latach dostaliśmy zarówno „Curse of the Spawn” (czyli pierwszą
dłuższą z pobocznych rzeczy) czy „Spawn: The Dark Ages” (obie po blisko 30
numerów). No i był też „Sam and Twitch”, świetny tytuł zebrany ostatnio w
formie „Compendium”, który w swoje ręce dostał wtedy nie za bardzo znany
Bendis, któremu też powierzono początkowe numery „Hellspawna”. I tak, jak z
„S&T” Bendis odszedł po 19 numerach, tak tu odchodzi po sześciu zaledwie,
już szósty z nich robiąc na spółkę z Nilesem, ale to, co do tego czasu zrobi,
stanowi jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą opowieść o Pomiocie.
Jeśli chodzi o to, kiedy i gdzie w uniwersum dzieje
się ta opowieść, jednej odpowiedzi nie ma. Ogólnie przyjmuje się, że „Hellspawn”
dzieje się po 100 zeszycie „Spawna” (albo po 106 – i po 26 numerze serii „Sam
and Twitch”), ale… No właśnie, serię traktuje się jako kanoniczną, chociaż jej
finał przeczy temu, co znamy ze „Spawna”, więc jeśli jakoś ugryźć ten temat to
tak, że po tym 100 albo 106 numerze możemy czytać albo dalej „Spawna”, albo
przeczytać „Hellspawna” i uznać to za finał. Można też, i ja tak do niego
podchodzę, traktować „Piekielnego pomiota” jako alternatywną historię, gdzie
Spawna jest w zasadzie mało, szczególnie na początku, znane nam postacie są
odmienione, a całość ma swój definitywny finał. Zresztą to taki komiks, gdzie
Bendis i spółka wzięli mity i schematy „Spawna” i odświeżyli je,
przekonwertowując przez własną wrażliwość i wizję i opowiadając na nowo. I to
jak opowiadając.
Bendis idzie w emocje, w mrok, introspekcje i
strumień świadomości. Jego zeszyty są jak ćpuńska jazda przez tunel strachu, w którym to nie duchy i
upiory nas straszą, a inni ludzie, gorsi często od demonów. Niles idzie podobną
drogą, ale swoje opowieści rozpisuje bardziej, dodając akcji (choćby wątek z
Cy-Gorem), jednocześnie nadal mocno skupiając się na postaciach i mając parę
momentów błyskotliwych, jak ten, kiedy Spawn załatwia oprawcę, by ratować
ofiarę, a ostatecznie okazuje się, że jedynie dobre strony oprawcy trzymały
jeszcze ofiarę przy życiu. I taki momentów, takiej szarej strefy moralności
jest tu dużo i tym komiks stoi (chociaż za tego scenarzysty spadem formy i
więcej spawnowej typowości są widoczne). Tym i grafikami, które robią duże
wrażenie i są równie pokręcone i mroczne, oniryczne i dziwaczne, jak sama
treść. A przynajmniej te w pierwszych dziesięciu numerach.
Ashley Wood, gość, który może nie należy do tych
mega popularnych artystów, swoim style wpsowuje się tu idealnie. Łączy tu to,
co dla niego typowe (czyli coś w stylu Bena Templesmitha, który przejmuje po
nim rysowanie serii) i łączy z estetyką, jakby chciał udawać Mignolę rysującego
jak Bisley, ale tuszowanego przez Sienkiewicza (ten ostatni jest tu zresztą
gościnnie), który to i owo podpatrzył u Dave’a McKeana, kiedy ten rysował „Azyl
Arkham”. Jest klimatycznie, jest onirycznie i w wykręcony sposób, jest mrok i
symbolika no i wpada to w oko. Wykręcony, brudny styl Wooda to perełka, czasem szkicowa
w swym wykonaniu, czasem dzięki kolorowi idąca w realizm, ale realizm rodem z okładek
„Sandmana”, ale świetnie uzupełniająca treść. Templesmith już tak miło oczom
nie robi, bo jego rysunki to jednak pełne niedociągnięć i braku umiejętności
grafiki, które zawsze ratują komputerowe sztuczki, ale też zły nie jest i obaj
panowie nieźle się zgrywają (nie to, co wtedy, gdy razem robili „Silent Hill:
Dying Inside”).
Wszystko to razem wzięte daje nam album wart uwagi.
Mocną rzecz dla dojrzalszego odbiorcy. Eksperymentalną, dziwną, specyficzną, na
pewno nie dla każdego – ale i na pewno jedną z najlepszych, jakie ze Spawnem
można przeczytać. Z dodatkowymi grafikami jako bonusami, z fajnym i niedrogim
całkiem wydaniem (mówię o oryginalnym, bo w to zainwestowałem, płacąc niemal
trzy razy mniej niż musiałbym za polską edycję, która może i ma twardą oprawę,
ale ja wolę, jak komiks zajmuje mi mniej miejsca na półce). Dobra rzecz,
świetna rzecz. Da się ją samodzielnie czytać, lepiej jednak po przynajmniej
pierwszych dwóch „Spawn Compendium”, bo jednak sporo rzeczy się tu przeplata i
odnosi.



Komentarze
Prześlij komentarz