LŚNIENIE
HALLOWEEN
Długo, bo aż jedenaście lat, Dan
Simmons kazał czytelnikom czekać na drugi tom dylogii „Seasons Of Horror”,
którą otwierała znakomita „Letnia noc”. Co prawda już rok po pierwszej powieści
pokazał dalsze losy jednego z bohaterów cyklu w książce „Children of the Night”,
kolejnego wrzucił do „Edenu w ogniu” (1994), a jeszcze jednego zaprezentował w
„Ostrzu Darwina” (2000), ale dopiero „Zimowe nawiedzenie” można nazwać
prawdziwym sequelem. I to jakże udanym. Bo z biegiem lat Simmons wcale nie
stracił ani pazura, ani tym bardziej swojego znakomitego stylu. Jeśli więc
świetnie bawiliście się przy lekturze „Letniej nocy” (a można było inaczej?
szczerze wątpię), teraz też będziecie zachwyceni.
Czterdzieści jeden lat po
wydarzeniach feralnego lata 1960 roku Dale Stewart powraca do rodzinnego Elm
Haven. Do tej pory wiódł żywot szanowanego wykładowcy i pisarza, ale wszystko
trafił szlag. Jego kariera i małżeństwo przepadły, a on postanowił uciec od
swojego życia i codzienności. Do miasteczka, w którym się wychował planował
przyjechać już od pewnego czasu, los chciał, że zjawia się w nim halloweenowej
nocy. Ulice są opustoszałe, latarnie nie świecą, świeczki w dyniach zgasły,
zostawiając jedynie czarne otwory, niczym oczodoły czaszki, gdzieniegdzie na
podwórkach dogasają ogniska… Wiele się zmieniło, okolica powoli umiera,
poznikały niektóre budynki, domy nie należą już do tych samych ludzi, ale wciąż
istnieją miejsca, które pozostały niezmienne. Jednym z nich jest dom jego
zmarłego w 1960 roku przyjaciela, w którym Dale chce na jakiś czas zamieszkać.
Nie ma jednak najmniejszego pojęcia, co go czeka…
Każdy wie, jak to jest. Syndrom
sequela to pojęcie doskonale znane nie tylko kinomanom. Część druga nigdy nie
może być równie dobra, co oryginał, nie mówiąc już o tym, by go przebiła, a
wszystkie wyjątki, które się przecież zdarzają wcale nie tak rzadko, tylko
potwierdzają tę regułę. Tak samo zresztą, jak niniejsza powieść. „Letnia noc”
była wprost rewelacyjnym (mimo jakże naciąganych wyjaśnień) horrorem opartym na
podobnych schemacie co „To” Stephena Kinga. „Zimowe nawiedzenie” idzie podobną
drogą – „To” dzieliło się na dwie części, pierwszą traktującą o dzieciach i
drugą o dorosłych zmuszonych wrócić w rodzinne strony by raz jeszcze zmierzyć
się z tym, co przeżyli w swoim miasteczku. Nie inaczej jest tutaj. W „Letniej
nocy” bohaterowie w dzieciństwie stawili czoła złu, teraz zaś jeden z nich
wraca jako dorosły w rodzinne strony, nieświadomy jeszcze co go czeka. Co
ważniejsze jednak całość zachowuje siłę, moc i poziom pierwszej części i
doskonale eksploruje nieco inne horrorowe ścieżki.
Tym razem też dostajemy cos na
kształt opowieści o nawiedzonym domu. O ile jednak „Letnią noc” można było
nazwać horrorem wakacyjnym, który miał w sobie dużo z „Dzieci kukurydzy” i tym
podobnych, sielskich straszaków, o tyle „Zimowe nawiedzenie” od początku
przesycone jest mrokiem, dusznym klimatem i scenami, które od samego początku,
wyglądającego jak kolejna odsłona „Halloween”, po dalszą część momentami kojarzącą
się ze śnieżnymi sekwencjami z „Lśnienia”, po prostu urzekają panującym w nich
nastrojem. Oczywiście mnóstwo w tym wszystkim sentymentów, nostalgii i swoistej
tęsknoty, ale widać też i radość z powrotu do tych miejsc, postaci i wydarzeń.
Radość pisarza, która udziela się nam, czytelnikom, jeszcze bardziej
podkręcając emocje płynące z lektury.
Fakt, że Simmons wszystko to podaje
nam naprawdę znakomitym, krwistym i literacko satysfakcjonującym stylem
sprawia, że powieść warto jest polecić nie tylko miłośnikom horroru. Każdy, kto
od książki oczekuje mocnych wrażeń i niebanalnego pisarstwa, właśnie to tutaj
znajdzie. Świetnie przetłumaczone, znakomicie wydane… Aż szkoda, że w
porównaniu do pierwszej części „Zimowe nawiedzenie” jest dwa razy cieńsze. Ważne
jednak, że jest świetne, dlatego zachęcam Was gorąco do jego poznania i mam
nadzieję, że wkrótce doczekamy się kolejnych książek Simmonsa powiązanych z tą
opowieścią. Byłoby wspaniale.
Komentarze
Prześlij komentarz