WOJNA,
MIŁOŚĆ I ELEKTRA
„Daredevil” Franka Millera powraca z trzecim
zbiorczym tomem. Co prawda to tom drugi, w którym znalazła się cała opowieść o
Elektrze od jej pojawienia się, aż do śmierci powszechnie uważany jest za
najlepszy z serii „Daredevil Visioneries: Frank Miller” (i jednocześnie za
jeden z najlepszych w historii opowieści graficznych w ogóle), jednak ten w
niczym mu nie ustępuje. Bo to po prostu świetna opowieść, gdzie superhero
spotyka się z pełnym tragicznej miłości czarny kryminałem, przesycona i akcją,
i spokojnymi momentami, i przede wszystkim solidną dawką emocji.
Jeśli chodzi o treść, na tom składa się tak
właściwie kilka różnych fabuł, połączonych postacią głównego bohatera. I,
oczywiście, nazwiskiem scenarzysty. Co konkretnie czeka nas na stronach tego
albumu?
W okolicznych szkołach pojawiają się narkotyki.
Daredevil zajmuje się tą sprawą, ale przez to wejdzie w drogę Punisherowi,
który na swój sposób – najlepiej ostateczny – chce się zająć tym problemem. Konflikt
między oboma obrońcami sprawiedliwości wisi więc w powietrzu… A to zaledwie
początek. Dłoń nie śpi i atakuje w najmniej spodziewanym momencie. Daredevila
czeka też starcie z Bullseye’em, który zabił jego ukochaną Elektrę, ale starcie
jakże nietypowe. A co się tyczy Elektry… Czyżby jednak mogła żyć? Matt był przy
jej śmierci, odkopał nawet jej zwłoki by się upewnić, jednak być może jego
ukochana wróciła zza grobu. Ale nawet jeśli, czy kiedykolwiek ich ścieżki mają
szansę jeszcze się przeciąć?
Piękny to komiks i mocny. Różnorodny, zarówno pod
względem fabuł, jak i graficznym. Jeśli chodzi o treść czasem mamy tu
klasycznie pisane opowieści sensacyjne łamane przez superhero, czasem już
typowe dla Millera eksperymenty z formą, w których nie brak co prawda starć z
ninja czy potężnymi łotrami / gangsterami, jednak przede wszystkim królują emocje
i budowanie portretu psychologicznego postaci. A w tym ostatnim przypadku
budować jest co, skoro wykreowani przez Millera bohaterowie są psychicznie
złamani, w pogłębiającej się depresji, gdzie ledwie krok dzieli ich od
szaleństwa.
I wszyscy najważniejsi kochają. I to jeszcze jak. O
miłości Daredevila, pokazanej w poprzednim tomie, było już powiedziane wiele. O
tym gorącym uczuciu, które połączyło obrońcę sprawiedliwości i płatną
morderczynię. Wtedy, gdy Miller to wymyślał, temat nie był jeszcze zgrany, a
Elektra stanowiła jedną z najlepszych postaci kobiecych w dziejach komiksu –
stanowi ją zresztą nadal. Swoistym rozwinięciem tematu miłości między kimś
dobrym i złym staje się zawarty w tym tomie album „Miłość i wojna”, stworzony
przez Millera i Sienkiewicza w przełomowym roku 1986 (Miller wydał wtedy „Powrót
Mrocznego Rycerza” czy „Daredevil: Odrodzony”, rewolucjonizując z Alanem Moore’em
oblicze komiksu). To piękna przypowieść o tym, że nawet najgorsza bestia
potrafi kochać i że dla miłości potrafimy być szaleńcami.
Wszystko w tej historii opiera się na prostym schemacie.
Oto przed laty Kingpin porwał piętnastoletnią Vanessę. Miała zostać ofiarą jego
interesów, zamiast tego zmieniła się w jego ukochaną, a potem także żonę. Teraz,
kiedy Vanesssa zapada na poważną chorobę, Kingpin gotów jest poruszyć niebo i
ziemię, byle ją ocalić. Porywa żonę lekarza, by zmusić go do działania, ale
obłęd w jaki popada, sprawia że zaczyna popełniać błędy, które mogą być
tragiczne w swych konsekwencjach…
Proste, a jakie robi wrażenie. Miller na przełomie
lat 80. i 90. XX wieku był geniuszem jeśli chodzi o snucie tragicznych historii
o miłości. Gorzkich, brutalnych opowieści kryminalnych, gdzie brud mieszał się
z niewinnością, a bestialstwo z pięknem czystego uczucia i to najdoskonalej w
całym „Daredevilu” widać w „Miłości i wojnie” i „Odrodzonym” (nie ma go w tym
tomie), do którego zresztą „Miłość i wojna” stanowi wstęp, swoisty pomost
między wcześniejszymi opowieściami a tą legendarną fabułą.
Oczywiście Miller nie zapomina też o czytelnikach
pragnących akcji. Klasyczne zeszyty są tu pełne dynamiki i napięcia (gra w
rosyjską ruletkę czy klasyczne i uważane za jedno z najlepszych w marvelowskich
komiksach starcie między Daredevilem a Punisherem), choć jednocześnie dużo w
nich tekstu. Apogeum dynamizmu i akcji tom osiąga w albumie „Elektra wskrzeszona”
z 1990 roku, w którym Miller w pełni wykorzystując fascynację mangą i
kadrowanie w niej podpatrzone, serwuje nam zapierający dech w piersiach
pojedynek z Dłonią. Pojedynek nastrojowy, przesycony religijną symboliką i
nawiązaniami do Japonii – stałymi element twórczości Franka – a jednocześnie emocjami
i psychologią, o których już wspominałem. Po prostu cudowna rzecz.
I jak cudowanie przy tym narysowana. Klasyczne zeszyty
oczywiście na kolana nie powalają. To dość prosta, typowa dla lat 80. XX wieku
robota, czysta, kolorowa, barwna wręcz, choć jednocześnie widać tu wyraźnie
naleciałości, z których Miller potem zasłynie. Prawdziwe piękno widać jednak
dopiero w dwóch powieściach graficznych uzupełniających album. W „Miłości i
wojnie” genialny Bill Sienkiewicz, artysta o polskich korzeniach i potomek
Henryka Sienkiewicza zarazem, maluje oniryczne, przesycone zarówno realizmem,
jak i duszną senną atmosferą plansze tak samo zachwycające, jak w albumie „Elektra
Assassin” – powstałym zresztą w podobnym okresie. W „Elektra wskrzeszona” zaś
to Frank Miller wspina się na wyżyny swoich rysowniczych możliwości tak samo,
jak partnerująca mu (wówczas także i w życiu osobistym) kolorystka Lynn Varley,
która zachwycała nas kolorami w „Powrocie Mrocznego Rycerza” czy „300”. Tu jej
ręczni malowane plansze wypadają jeszcze lepiej, genialnie oddając zarówno
krwawe starcie na zaśnieżonym cmentarzu (scena, jakby wyreżyserował ją
Tarantino), mroczne wnętrze przepastnego kościoła czy ponure prosektorium, gdzie
w przytłumionych, pełnych zgniłych odcieni barwach rozgrywają się sceny rodem z
horrorów. Ale i Miller pokazuje, jak świetnym
był wtedy rysownikiem, dopieszczając wszystkie detale i nie ułatwiając
sobie pracy gęstym cieniowaniem czy zaczernianiem. I tylko szkoda, że okładka
nie jest lepsza, bo grafika na niej może zniechęcić czytelników do lektury, a
byłaby to wielka strata.
Poza tym wszystko to zostało pięknie wydane w
grubym, ponad czterystu stronicowym tomie, który pięknie prezentuje się na
półce. Koniecznie więc rozejrzyjcie się za nim wśród nowości, bo jest tego
absolutnie wart, tak jak i dwa poprzednie albumy z serii. W latach 80. i 90.
Miller był genialnym artystą, który uwielbiał pisać komiksy o miłości i robił
to, jak chyba nikt inny. Przy okazji zarażał nią swoich czytelników i sprawiał,
że bezwarunkowo kochali jego prace. „Daredevil” zaś, obok „Sin City”, to
najbardziej romantyczna seria, jaką stworzył i mimo upływu lat nic nie straciły
ze swej mocy. Powiedzieć, że polecam gorąco, to jak nic nie powiedzieć. Więc po
prostu sięgnijcie po ten tom i dajcie się porwać w jazdę szalonym emocjonalnym
rollercoasterem. Wyjdziecie z niej usatysfakcjonowani i z uczuciem niedosytu, zachwycenia
i z ochotą na więcej. Z pragnieniem dłuższego delektowania się podobnymi
komiksami. A że na polskim rynku ukazały się praktycznie wszystkie „Daredevile”,
jakie stworzył Frank Miller, będziecie mieli za czym rozglądać się na
sklepowych półkach.
Komentarze
Prześlij komentarz