Universe - Paul Jenkins, Clayton Crain

ARTEFAKT


Kolejny ze starszych komiksów, który biorę na tapetę w przerwie czytania nowości, to jeszcze jedna niesłusznie zapomniana na naszym rynku pozycja. „Universe”, bo o nim mowa, to bowiem kolejny świetny komiks Jenkinsa, jako seria niedokończony, ale to tylko pozory. Niemniej nawet jako tytuł, który nie ma ostatecznego finału, rzecz jest na tyle warta uwagi, że nie żal poświęcić czasu na jej odszukanie i przeczytanie.


Rok 1901. Dwaj mężczyźni przybywają do starej kamienicy na wezwanie swojego szalonego przyjaciela Grimesa. Coś jednak czyha na nich w środku. Żaden z nich nie wyjdzie stamtąd żywy…

Czasy obecne. Thomas Judge kiedyś był księdzem, ale doradził parafianinowi by wsłuchał się w swych problemach w głos Boga. Skończyło się na tym, iż mężczyzna zamordował żonę i dzieci i popełnił samobójstwo. Teraz Tom jest alkoholikiem niestroniącym od narkotyków i przygodnego seksu z prostytutkami. Pech chce, że w kamienicy, gdzie oddaje się właśnie uciechom cielesnym, znajduje dziennik i tajemniczy medalion, który przemienia go w to, co zamordowało przyjaciół Grimesa. Teraz zmuszony zostaje do walki z demonami. z pomocą przychodzi mu szalona wnuczka Grimesa, Tilly, a nawet sam Szatan. Zbliża się bowiem Apokalipsa, a Tom odegrać ma w niej kluczową rolę. Najpierw jednak musi wkroczyć do Piekła i odkryć swe przeznaczenie...


Diabeł porzucił Piekło i żyjąc jak człowiek podrywa jasnowidzkę? Darkness nie żyje? Ktoś morduje bohaterów z mocami takich, jak Witchblade? Chcecie pomieszania z poplątaniem, to sięgnijcie po „Universe”, komiks ze stajni Top Cow, w którym znajdziecie masę pokręconych sytuacji i mnóstwo nawiązań do innych komiksów wydawnictwa, w tym nawet i do wydawanego w owym czasie przez nie „Tomb Raidera”.


Trup ściele się gęsto, krwi jest dużo, ale całość podano nam w dość lekkiej i oryginalnej formie. Scenariusz jest udany, rysunki świetne, kolor jeszcze lepszy. Bez porównań do „Spawna” się nie obędzie, ale po co zawracać sobie nimi głowę? Można tu powiedzieć, że „Univserse” przypomina też „Z archiwum X” albo odnosić się do horrorów czy prywatnego życia scenarzysty, ale ważniejsze jest w tym momencie coś innego. Co z zakończeniem?


Jak wspominałem, to co zapowiadało się na dłuższą serię, kończy się po ośmiu zeszytach. Wielką bitwą z tym, że ani ta bitwa nie jest wielka, ani koniec nic nam nie mówi. Finału dobiegł pewien etap i to tyle. Pytania zostały. Przynajmniej dla czytelników z Polski, którzy mogli przeczytać jedynie tyle tej klimatycznej serii. Potem bowiem Tom powracał w innych tytułach, a w końcu opowieść o artefakcie – a właściwie trzynastu potężnych artefaktach – opowiedziana została do końca w cyklu „Artifacts”, który miał co prawda skupić się na końcu całego uniwersum i zamknąć na 13 zeszytach, ale trwał dalej, pokazując stworzenie nowego świata i inne wątki, aż dobrnął do numeru 40.


Czy kiedyś doczekamy się tego apokaliptycznego crossovera po polsku? Mam nadzieję, bo wraz ze wznowieniem „Universe” dostalibyśmy coś niesamowitego i epickiego. Nie wybitnego, ale wartego uwagi. Czy jest na to szansa? Trudno rzec, ale ponieważ Egmont od pewnego czasu wznawia komiksy Mandragory, która „Universe” niegdyś wydała, kto wie. Ale nawet jeśli przyszłoby Wam tylko odnaleźć samą opowieść Jenkinsa, warto po nią sięgnąć. Bo to kawał dobrego komiksu w świetnym wydaniu, za przyzwoitą cenę. Klimatycznego i nastrojowego. Nie wielkiego, ale na tyle dobrze rozrywkowego, że nikt nie będzie się przy nim nudził ani przez chwilę, a kilka scen autentycznie go zachwyci. I chociaż nie ma tu zakończenia, album oferuje nam na deser ciekawy dodatek w postaci opowiadania o dzieciństwie Toma i jest to opowiadanko ciekawe zarówno fabularnie, jak i stylistycznie. A to też się liczy.

Komentarze