LOONEY
KNIGHT
Większość pisanych przez Jeffa Lemire’a dla Marvela
serii dobiegło już końca (patrz. „Extraordinary X-Men”, „Hawkeye”), ale już na
ich miejsce pojawił się nowy tytuł. „Moon Knight”, bo o nim mowa, to zamknięta
w jednym, niemal 350-stronicowym tomie opowieść, która znakomicie nadaje się
na początek przygody z tym bohaterem, jak i dla długoletnich fanów. I przy okazji
to kawał bardzo dobrego, dosyć nieoczywistego komiksu.
Marc Spector zwariował. Był Moon Knightem, był
Jake’iem Lockleyem i Stevenem Grantem, bohaterem walczącym o bezpieczeństwo
mieszkańców Nowego Jorku, a teraz jest wariatem. A może zawsze nim był? Gdy
budzi się w zakładzie psychiatrycznym, odkrywa, że spędził tu niemal całe
życie. Czy tak jednak jest w rzeczywistości? Co tu się właściwie dzieje? I czym
się skończy?
Dla Jeffa Lemire’a seria „Moon Knight” musiała być
sporym wyzwaniem. Nie dość, że nie za dobrze czuje się w komiksach superhero i
jedynie jego własne, mocno trzymające się ziemi fabuły są naprawdę znakomite,
to jeszcze pisanie tytułu przejął po znakomitym i docenionym runie Elisa, Bunna
i Wooda. Ale na szczęście wybrnął z tego zadania naprawdę znakomicie, serwując
nam kawał dobrego komiksu, który spodoba się wszystkim miłośnikom jego
twórczości i – oczywiście – fanom Moon Knighta.
Strzałem w dziesiątkę okazał się tu pomysł co
prawda nieszczególnie oryginalny (pamiętacie chociażby drugi tom „Wolverine’a”
Jasona Aarona?), ale dobrze pasujący do postaci głównego bohatera – czyli
podważanie jego dotychczasowego życia i kariery. Wiele twarzy, wiele
tożsamości, wiele osobowości, a może jednak nie? Kim tak naprawdę jest nasz
bohater? Lemire zagłębia się w to i udaje mu się udzielić satysfakcjonujących
odpowiedzi, jednocześnie znakomicie prowadząc akcję. Rzecz ma w sobie wiele
oczywistości, temu zaprzeczyć się nie da, ale jednocześnie sporo tu zaskoczeń i
po prostu dobrej zabawy. Ja osobiście Moon Knighta jako bohatera nie lubię,
jedynie Bendis zdołał mnie do niego przekonać, ukazując go w wersji z uniwersum
Ultimate, jako człowieka z wieloma jaźniami, jednak Lemire zdołał kupić mnie
swoją wizją.
I kupiły mnie także znakomite ilustracje Grega
Smallwooda, które balansując na krawędzi realizmu i cartoonowości, doskonale
oddają klimat i charakter całej opowieści. Opowieści bardzo dobrej i wartej
przeczytania, nawet jeśli miałby to być Wasz jedyny kontakt z tym bohaterem.
Lemire i Smallwood odwalili tu kawał dobrej roboty – o wiele lepszej, niż inne
serie Lemire’a, takie jak „Extraordinary X-Men” czy „Hawkeye” – dlatego polecam
gorąco. Tym bardziej, że to jednocześnie solidnych rozmiarów tomiszcze, więc
zabawa szybko się nie kończy.
Komentarze
Prześlij komentarz