KOBIETY
GÓRĄ
Kolejny film z kolejnej ulubionej serii, do którego
w końcu się zabrałem to „Terminator: Mroczne przeznaczenie”. Film, po którym
nie obiecywałem sobie właściwie nic, ledwie strawiwszy dwie poprzednie porażki
z mechanicznym mordercą w roli głównej. I może właśnie dlatego dzieło, do
którego rękę po latach nieobecności we franczyzie przyłożył jej twórca, James
Cameron, okazało się całkiem przyzwoitą rozrywką, na pewno lepsze od „Salvation”
i „Genysis”.
Fabularnie historia jest prosta. Ignorując trzy
poprzednie odsłony cyklu, rzecz pokazuje nam wydarzenia, jakie rozegrały się po
tym, jak Connorowie powstrzymali Dzień Sądu. Skynet nie powstał, jednak gdzieś
tam w zawirowaniach czasowych wciąż istniały Terminatory, wysyłane w przeszłość
i jeden z nich jeszcze w latach 90. XX wieku morduje Johna. Sarah popada w
rozpacz…
Czasy obecne. W naszej teraźniejszości pojawia się
kolejny terminator, polujący na niejaką Dani. Z pomocą przybywa jej kobieta z
przyszłości, a je obie ratuje Sarah, która od lat poluje na kolejne roboty,
kierowana informacjami od tajemniczej osoby. Kto jednak wysyła nowe maszyny,
skoro Skynet nie istnieje? Kto jest tajemniczym informatorem Sarah? I jak poradzą
sobie z nowym terminatorem?
Ten film nie ma sensu – nie będę Was nawet próbował
przekonywać, że jest inaczej. Weźmy choćby wciąż wysyłanych terminatorów,
nawrócenie pewnej postaci itd. Ten film ma wiele zbędnych scen, że wspomnę
tylko o podwodnej ucieczce jeepem przed mechanicznym mordercą. Ten film niczym
nie zaskakuje, bo wszystko tu jest przewidywalne od pierwszej minuty, a co
więcej stanowi kopię tego, co już było w pierwszych dwóch „Terminatorach”. A
jednak ogląda się go naprawdę dobrze. Pod warunkiem, oczywiście, że wyłączycie
myślenie.
Cameron, który w roku 1991 zrewolucjonizował kino z
efektami specjalnymi, serwując nam „Terminatora 2”, najdroższy wówczas obraz w
dziejach kina i pierwszy, którego produkcja kosztowała ponad sto milionów
dolarów, na lata porzucił swoje dziecko. Powrót do serii dla fanów był więc nie
lada wydarzeniem. Nie udał się do końca, ale przynajmniej zmazał trochę niesmak
poprzednich dwóch odsłon. „Salvation” było filmem niezłym, ale im bliżej końca,
tym bardziej raziło głupotą. „Genysis” okazało się porażką, jeśli chodzi o
aktorstwo (beznadziejni aktorzy w rolach głównych aż odrzucali) i sypiącą się
fabułą (swoją drogą, jak myślicie czy to John, który przetrwał i walczył z
byciem terminatorem, wysłał w przeszłość Arniego by chronił Sarah przed nim
samym, czy może zrobił to Arnie, który z naszych czasów dotrwał do przyszłości i
wysłał sam siebie – w obu przypadkach ukrycie tożsamości wysyłającego ma sens).
Tu osoby wcielające się w bohaterów nie są wybitne, ale przynajmniej nie ma
takich wpadek. I jest Sarah Connor, która jak zawsze daje radę. Że o Schwarzeneggerze
nie wspomnę (ach scena z jego wywodem na temat zasłonek do pokoju małej
dziewczynki).
Oczywiście sensu w tym wiele nie ma. Dopatrywać można
by się tego i owego na siłę, ale po co? Ważne, że jest akcja, że są niezłe
efekty i że całość nie nudzi. Szkoda, że nie powstanie ciąg dalszy, bo mogłoby
być nieźle, z drugiej strony lepiej, żeby ta seria, jak i wiele klasycznych
opowieści na siłę kontynuowanych w naszych czasach przestały jednak interesować
producentów. Co miały do powiedzenia, powiedziały a ciągnięcie ich na siłę nie
ma niestety sensu. Tym bardziej, gdy ignoruje się poprzednie odsłony, choć
śmiało można by je wcisnąć w kontinuum. Tak czy inaczej jednak jeśli lubcie „Terminatora”,
„Mroczne przeznaczenie” śmiało możecie obejrzeć. Jednych odrzuci, innych
ucieszy, ale tak czy inaczej niezobowiązująca rozrywka gwarantowana. Zresztą zabawa
jest tu lepsza, niż w kiczowatych hitach pokroju „Szybkich i wściekłych”, o co
co prawda nie trudno, ale i tak warto docenić. Szczególnie, że jest też sporo sentymentalnych
scen przypominających nam o niezapomnianym „T2”, którymi twórcy puszczają do
nas oko.
Komentarze
Prześlij komentarz