Omega Men: To już koniec – Tom King, Barnaby Bagenda, Toby Cypress, Ig Guara, Jose Marzan Jr.

BOHATEROWIE CZY ŁOTRZY?

 

Tom King to twórca, który na pierwszy rzut oka może wydawać się autorem jakich wielu – pisze w końcu przygody Batmana czy innych jemu podobnych superbohaterów – ale to mylne wrażenie. Chociaż serwuje nam sporo typowego superhero, jego komiksy to nieszablonowe opowieści, które wyciskają z zgranych tematów wszystko, co najlepsze. Genialny „Mister Miracle”, rewelacyjny „Vision” czy świetny „Kryzys bohaterów” pokazały nam, jak życiowe, głębokie, poruszające, skłaniające do myślenia, a jednocześnie zabawne opowieści tworzy King. I taki jest też album „Omega Men”. Owszem może i nie bije on najlepszych dokonań scenarzysty, ale na pewno czyta się go lepiej od wspomnianych „Batmana” i „Kryzysu” i nie pozostawia czytelników obojętnymi, dostarczając im zarówno znakomitej rozrywki, jak i nuty czegoś ponad.

 

Kim są Omega Men? Kosmicznymi fanatykami, którzy zabili Białą Latarnię czy może bojownikami o wolność? Krążące oficjalnie informacje jasno obwiniają ich o zbrodnie i sianie terroru, jednak Latarnia żyje, pozostaje u nich, a Omega Men chcą by pomógł im w walce z tyranią Cytadeli, która rządzi wszystkim, trzymając wszystkich w garści. Ale przyłączenie się do nich będzie równoznaczne z zerwaniem przysięgi, jaką ten złożył. Czy zdecyduje się na to? A może jednak Omega Men są tym, za kogo się ich uważa i stanowią większe zagrożenie niż można by sądzić? I, co ważniejsze, gdzie istnieje granica prawdziwego bohaterstwa?

 

Tom King to scenarzysta, który sięga po nietypowych bohaterów i tworzy o nich jeszcze mniej typowe opowieści, dzięki czemu ze zgranych motywów wyciska to, co najlepsze. Weźmy takiego „Visiona”, jego jedyną opowieść dla Marvela, gdzie skupił się nie na akcji, a szukaniu człowieczeństwa, swojego miejsca i życiu rodzinnym. Życie rodzinne zdominowało też „Mister Miracle”, gdzie jednocześnie otrzymaliśmy oniryczną przypowieść o depresji, zmaganiu z losem, rodzicielstwie, miłości i, znów, szukaniu swojego miejsca.  Album „Omega Men” pod wieloma względami jest inny, ale zachowuje ten charakter komiksów Kinga – charakter przyziemnej, mimo najbardziej fantastycznych przygód, przegadanej – ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu – opowieści, która przemawia do czytelnika na wielu polach.

 


Oddział Omega Men, w Polsce praktycznie nieznany, po raz pierwszy pojawił się w 1981 roku w 141 numerze serii „Green Lantern”. Współcześnie ich odświeżona wersja powstała na potrzeby New 52 (Nowe DC Comics), ale w roku 2015 w ramach linii wydawniczej „DC You” zaprezentowano ich nową, kanoniczną wersję i to właśnie ją – wszystkie dwanaście zeszytów, jakie powstały – znajdziecie w tym tomie. Tomie, który jest zarówno epicki, dynamiczny i spektakularny, jak i przyziemny, leniwy i przegadany. Jest tu akcja, są życiowe momenty, jest tajemnica, ale jest też urzekająca zwyczajność odbita w tym, co Kingowi wychodzi najlepiej – skupieniu się na samych ludziach. Jednocześnie autor bada grząski teren dzielący tych dobrych, od tych złych, robiąc to w absolutnie urzekający sposób.

 

Czyli mamy wszystko to, za co kochamy komiksy Kinga. Niby rzecz prostą, niby rozrywkową, a jednak ambitną i skierowaną do dorosłego czytelnika. Satysfakcjonującą zarówno tych, którzy chcą się jedynie dobrze bawić czytając przygodowo-fantastyczny komiks, jak i odbiorców szukających w nich czegoś więcej. Do tego dochodzą udane ilustracje i rewelacyjne wydanie. Dlatego nie pozostaje mi nic więcej do dodania, jak polecić Waszej uwadze ten komiks. Może i nie opowiada o najbardziej znanych bohaterach, którzy tak świetnie się sprzedają, ale jest o wiele lepszy od większości głównonurtowych historii, jakich na rynku pełno. I jednocześnie to jedna, zamknięta opowieść, więc nie wymaga od czytelników angażowania się od razu w całą serię.

Komentarze