Superman kontra Lobo – Tim Seeley, Sarah Beattie, Mirka Andolfo

ŻENADA KONTRA CZYTELNICY

 

Wyobraźcie sobie, że nagle Kapitan Ameryka albo Superman, w imię amerykańskich wartości, zaczynają autochtonom w obcym kraju rozdawać zatrute koce i przejmować ich tereny. Okej, to było ciekawe, więc wyobraźcie sobie, że Punisher z zeszytu na zeszyt nagle, bez uzasadnienia, zaczyna walczyć z przestępczością poprzez roznoszenie pacyfistycznych ulotek, a Xenomorphy latają po kosmosie kolorowymi, wesołymi stateczkami i, może czasem na siłę, ale jednak wesolutko niosą pokój i dobrą nowinę. Kto by zrobił takie rzeczy, spytacie. A DC zrobiło, z Lobo, kastrując go niemiłosiernie. W latach 90. Lobo to był gość, przypakowany, metalowy łowca głów, facet, który wymordował całą swoją rasę, by być jedyny w swoim rodzaju, który w niebie i piekle urządził taką rzeź, że dostał zakaz umierania i który – między innymi – wymordował swego czasu wszystkie bękarty, jakich napłodził przez lata swojej egzystencji. Zabijał na prawo i lewo, cieszył się z tego i cieszyć kazał się nam. Miał gdzieś zasady i poprawność. DC w komiksach środka łagodziło go, ale ostatecznie i wykastrowało go w projektach, które miały potencjał na naprawdę mocne rzeczy. Czy miał go ten album? Być może, nie miał jednak potencjału na bycie dobrą historią, bo starć Supermana z Lobo było już wiele i to klisza w zasadzie, jeśli chodzi o jego spotkania z herosami DC. Żadne jednak nie było naprawdę znakomite (z Batmanem się udało, albumik „Batman/Lobo” z rysunkami Biza to zacna lektura, z Supermanem nigdy), ale to jest naprawdę beznadziejne. Seeley, który w superhero wypada co najwyżej nieźle, a i to rzadko, Lobo w ogóle nie czuje, a partnerująca Sarah Beattie niczego nie poprawia. W efekcie serwują nam komiksowy koszmarek, który psują jeszcze beznadziejne rysunki autorki słynącej z kiczowatych erotyków z furrasami albo demonami, której wybór do tej opowieści był strzałem w kolano jeszcze większym, niż wybór scenarzystów.

 

Telk, planeta wypoczynkowa. To tu przecinają się drogi paru postaci. Numen, istota, która jest jedynym przedstawicielem swojego gatunku, pojawia się nad globem, zaczynając panikę. Pech chce, że wypoczywa tu akurat Lobo, który zamierza zająć się gigantycznym przybyszem. Jednocześnie na Telku znajduje się także biolożka, niejaka Semedea Flik i…

I tu na chwilę przeskakujemy na Ziemię, gdzie Superman musi wkroczyć do akcji, bo w doszło do wypadku i stacja kosmiczna zderzy się z Jowiszem, a Liga Sprawiedliwości jest akurat zajęta. Ale, gdy tylko udaje mu uporać się z tym problemem, docierają do niego wieści z Telk i rusza tam zatroszczyć się o Numena. Niestety, drogi jego i Lobo znów się skrzyżują, wszystko pójdzie nie tak, jak trzeba, a Ważniak uda się na Ziemię, by zniszczyć Supermana, ale tym razem (tak, serio…) podstępem, wykorzystując przeciw niemu media społecznościowe. Za nimi zaś podąża Flik, która mając okazję obserwować dwóch ostatnich przedstawicieli wymarłych gatunków i… No właśnie, co dalej? Jak potoczy się to starcie? I co z niego wyniknie?

 

O matko i córko, jakie to wszystko jest złe. To nie jest dobry komiks, ba, to nawet nie jest dobry komiks o Supermanie, a poprzeczka była nisko ustawiona po tym, co w serii robi Johnson chociażby, ale jak na historię o Lobo to jest dno i beznadzieja, spartolona niemal na każdym możliwym polu (poza wydaniem, ale tłumaczka też się nie popisała, o tym jednak potem). Co nie wypaliło, trochę pisałem na wstępie, ale lećmy teraz po kolei. Weźcie album w rękę, jeśli go macie – jeśli nie, nie kupujcie, trzymajcie się od tego gniota z daleka – i spójrzcie na czwartą stronę okładki. Co tam macie? A no na pasku na samym dole ostrzeżenie, że to komiks tylko dla dorosłych. I tym powinien być, ale nie jest. Ja wiem, że DC Black Label, chociaż z założenie skierowana do dojrzalszych czytelników, ma masę albumów, które ciężko określić mianem „18+”, ale „Superman kontra Lobo” to infantylna historyjka, która unika, jak może przekleństw i przemocy (w komiksach skierowanych do nastolatków nieraz można trafić na mocniejszy język i krwawsze sceny). Że Lobo wybił własną planetę? Że odetnie tu czasem komuś czerep albo wbije hak w łeb, a i trochę w seks pójdzie? Te sceny są ukazane tak, że nie mają w sobie siły, mocy, brutalności. Całość zaś jest tak prosta, tak naiwna i tak wykonana, jakby była skierowana do średnio rozgarniętych dzieciaków z wczesnych lat podstawówki. A nie tak miało być.

 


Ale to jeszcze najmniejszy problem. To można było obronić. Pamiętacie, jak Giffen dał radę świetnie zabawić się konwencją kiczowatej kreskówki albo paskami z „Fistaszkami” w „Lobo: Dzieciobójstwo”, łącząc klimaty obu w znakomity miks? Niestety Seeley sprawia wrażenie nawet, jakby nie próbował. W ogóle wszystko to wygląda, jakby mu się nie chciało. Ktoś kazał napisać komiks? No dobra, napisze. Może na kolanie, takie coś, co jednak redaktor odrzuci i da mu spokój. Albo machnął to po pijaku, dla jaj, nieświadomy co pisze. A może kazał napisać sztucznej inteligencji? Bo to wygląda, jak fanfik, gdzie ktoś nawrzucał czego się tylko dało (nawet ekipę WildC.A.T.s). Cokolwiek zaszło, ewentualnie coś mu się w głowie poprzestawiało (albo to wina Beattie) i stracił podstawowe umiejętności tworzenia fabuł. Bo serio, nie wyobrażam sobie, żeby ktoś celowo, chyba, że po, nomen omen, lobotomii, stworzył taki komiks licząc, że to komuś choćby ze szczątkowym gustem może się spodobać. Postacie są beznadziejne, bez charakteru – poza momentami, gdzie ten charakter jest przerysowany w najgorszym stylu – fabuła pozbawiona sensu i logiki (działania Lobo w ogóle do niego nie pasują, samo starcie jest poprowadzone bez sensu, a treść jest niewyważona i pogubiona, tu nawet starcia Supermana i Lobo prawie nie ma, parę razy się poprztykają i tyle, o co innego w tym chodzi), a liczne wątki to nic innego, jak kopiuj wklej wszystkiego, co już było (spełnienie życzenia choćby z historii „Dla człowieka, który miał wszystko” czy Lobo rujnujący opinię herosa z „Batman / Lobo”, że o klonach Lobo czy wybijaniu potomstwa nie wspomnę). To, co mogło wypalić, jak odtworzenie dwóch zniszczonych planet, prześmiewcze odbicie przygód Olsena w czasach, kiedy mu się szalało z mocami, stanowiąc zagrożenie dla miasta, jest tandetne i koszmarnie ukazane, a wprowadzenie odniesień do rzeczywistości (władza, media społecznościowe etc.), które miały stanowić element satyryczny, są tak bezmyślne, kiczowate i naiwne, że ich czytanie, aż żenuje. Że o samej Flik, postaci tak wkur…wkurzającej, że tylko czeka się, by Lobo zapoznał ją – bardzo powoli – ze swoim hakiem, nie wspomnę. Przez chwilę można odnieść tu wrażenie, że Seeley (i Beattie – aktorka z jedną rolą na koncie, scenarzystka, która poza tym zrobiła jedynie „Money Shot”, gdzie z czasem dołączył do niej Seeley i komediantka, w skrócie taka celebrytka znana bardziej z tego, że jest znana, niż z dokonań) chciał tu wprowadzić Lobo w nowe czasy, ale… Cóż, to jak ze starymi płótnami, które chcemy odświeżyć dla nowego pokolenia: trzeba je oczyścić i poddać renowacji, a nie wziąć i nabazgrać na nich coś markerem i świecowymi kredkami, byle było nakićkane między ramami, a takie coś robi na tu ekipa.

 


Na tym nie koniec, bo powiem, że mimo całego sarkania album ma momenty, ale... No właśnie, scenarzyści starają się popsuć je, jak tylko mogą i kiedy tylko coś fajnego pojawia się na stronach, zaraz zostaje zepsute tak, że aż nie chce się wierzyć (szczególnie przez uczłowieczanie Lobo i dodawanie mu cech, których mieć nie powinien). W ten sam sposób niszczone są odniesienia do klasyki z Ważniakiem, a  tego festiwalu żenady dopełniają sztywne, drętwe i kiepskie dialogi i… No i nie wiem, czy wina to scenarzystów, czy może tłumaczki. Bo to, że ta druga wiele razy na stronach się nie popisała i przedobrzyła to wiadomo, ale czy tylko ona? Cóż, nie mam oryginału, nie wypowiem się, ale tłumaczki pochwalić nie mogę. Ogólnie źle nie jest, nie powiem, acz zachowawczo i jakby podręcznikowo, ale kiedy próbuje zabłysnąć i pokazać, że umie, przekombinowuje straszliwie (Lobo mówiący „wakajki” to idealny tego przykład…,). Ja wiem, że to w sumie tradycja, że gość, który tłumaczył „Ostatniego Czarniana” też chcąc zabłysnąć przekombinował (niesławny „kurny flać”), do czego sam się zresztą przyznawał, ale tam nie było tak infantylnie, kiczowato brzmiących zwrotów, jak tu. Do tego mamy beznadziejne rysunki, czyste kolorowe brzydactwo, które wali po oczach barwami i komputerowymi trikami, ale jeszcze bardziej ten zmysł wzroku dobija koszmarną mimiką, proporcjami, na które czasem patrzy się z bólem i tym, jak nie potrafi rysować wielu rzeczy (twarze to często koszmar). Jedyne, co w tym tomie graficznie jest fajne, to alternatywne okładki, a w zasadzie ta Bisleya (wiadomo) i Tana, reszta to straszne przeciętniactwo bez serca, bez ducha i bez jaj.

 

Szkoda, wielka szkoda. Komiks, do którego czytania w zasadzie nawet wstyd się przyznać, ale co tam, przeczytałem, jako fan postaci to i się nie wyprę. Lobo w swojej historii miał niejeden słaby czy przeciętny komiks ze swoim udziałem, nie przeczę, nigdy jednak nie powstało takie zło, jak ten album. A można było wydać z Ważniakiem tyle fajnych rzeczy, czy to wznowień, czy komiksów jeszcze po polsku nieznanych, można było „DC First: Superman/Lobo” chociażby, jeśli już upierano się na starcie obu, żeby jakoś zgrać się z zapowiedziami filmu „Superigirl”, gdzie Lobo się pojawia. Przecież nikt nie kazał sięgać po ten infantylny, intelektualnie wyrugowany, ale i pozbawiony w większości tego, co Ważniak zawsze nam dawał, czyli odtrutki i satyry na harcerzyskowate, pozbawione charakteru superhero (ba, on wręcz takim superhero się tu staje, co podkreśla jeszcze koszmarny finał), gniot z DC Black Label (po polsku i tak nie dostajemy wszystkich tomów z tej linii wydawniczej). Ale dostaliśmy. I ja szczerze żałuję, bo jako komplecista kupić musiałem, ale to jedne z najgorzej wydanych na komiksy pieniędzy w moim życiu.

Komentarze