Neon Genesis Evangelion

POSTAPOKALIPSA WEDŁUG HIDEAKIEGO ANNO

 

Jakiś czas temu – dość dawno, ale dopiero zebrałem się na zrobienie recenzji – zacząłem nadrabiać zaległości w klasycznych i nowych anime i uzupełniać oglądanie serii, które przed lata pozostały przeze mnie z tych czy innych powodów zarzucone. Jednym z pierwszych, po jakie w ogóle zdecydowałem się sięgnąć była kultowa produkcja „Neon Genesis Evangelion” – dzieło po dziś dzień darzone uwielbieniem, a zarazem wciąż popularne dzięki najnowszym filmom z serii. I chociaż nie wszystkie elementy przetrwały próbę czasu, a parę rzeczy w serialu zmieniłby chyba każdy, wciąż „NGE” pozostaje jednym z najlepszych cykli, jakie stworzyli japońscy autorzy.

 

W roku 2000 doszło do katastrofy, która na zawsze zmieniła świat i kosztowała życie miliardy ludzi. Nazwano ją mianem Drugiego Uderzenia. Nikt nie ma jednak pojęcia, co tak naprawdę wówczas się wydarzyło…

Rok 2015. Nastoletni Shinji Ikari przybywa do Tokio-3, by zostać pilotem wielkich robotów zwanych Evami. Wszystko po to, by bronić świata przed Aniołami – tajemniczymi istotami atakującymi miasto. Zadanie to stanie się dla niezrównoważonego psychicznie chłopaka nie tylko okazją do odkrycia rodzinnych sekretów, ale i tajemnic kryjących się za wydarzeniami, które doprowadziły i jego, i ludzkość do tego momentu…

 

Największa siłą „Neon Genesis Evangelion” są dwie rzeczy. Pierwsza z nich to tajemnice, które w większości nigdy nie doczekają się rozwiązania, podsycając jedynie ciekawość widzów i zmuszając ich do interpretowania wszystkiego na swój sposób. Druga to niesamowity klimat, który sprawia, że oglądający nie tylko patrzą, ale i przeżywają to, co dzieje się na ekranie. Problem z tym wszystkim jest jednak taki, że przez pierwszą połowę serialu niemal tego nie ma. Owszem, tu i tam pojawiają się pytania czy intrygujące momenty (tryb berserker), a kilka krwawszych scen ma naprawdę dużo siły wymowy i klimatu, ale przez większość czasu widz czuje się, jakby oglądał kolejny typowy serial o mecha. Trochę walk, trochę poznawania nowych osób, trochę erotyki, szkolnego życia… Jedynie to, że Shinji ma swoje psychiczne huśtawki i okazuje się zadziwiająco trudnym do polubienia bohaterem, wyróżnia początek „NGE”.

 


Lepiej robi się w drugiej połowie, kiedy akcja przyspiesza, tajemnic i klimatu przybywa, a wszystko zaczyna skłaniać do myślenia. Pojawia się też więcej symboliki, która staje się bardziej wyrazista, psychologia i relacje miedzy bohaterami komplikują się, a fabuła zaczyna się plątać i stawać coraz mniej oczywista. Owszem, wiele rzeczy można tu przewidzieć, ale i tak widz jest zachwycony. Przynajmniej dopóki nie następuje finał. Ten nie dość, że niczego nie kończy, to jeszcze okazuje się dziwnie nieprzystający do reszty. Wielkie wydarzenie, jakim miał być Plan Dopełnienia Ludzkości ma miejsce, ale my go nie widzimy. Przez dwa epizody tkwimy w głowie Shinjiego, obserwując jak miota się psychicznie, próbuje się pozbierać i doświadcza wizji swoich przyjaciół. Jedynie kilka przebłysków scen wydarzeń, o jakich nie mamy najmniejszego pojęcia, sygnalizuje, że działo się coś naprawdę istotnego.

 

Wszystko to ma pewne umotywowanie – finał nie tak miał wyglądać. Zabrakło pieniędzy, ale Anno nie zamierzał się poddać i w końcu dopiął swego i wypuścił do kin film „End of Evangelion”. Film, a właściwie kompilacja dwóch odcinków, w których dochodzi do końca świata, a my dostajemy naprawdę spektakularne, poruszające, klimatyczne i skłaniające do myślenia anime – jedne z najlepszych, jakie powstały. Po wszystkim zostaje niedosyt, masa pytań (na które pomoże odpowiedzieć kilka kolejnych seansów), równie wiele teorii i pytanie: dlaczego wszystko to zamiast uzupełniać zakończenie serii tv, stoi z nim w opozycji? Czy to dwie różne ścieżki, które wybrać ma Shinji, jak mówi jedna z koncepcji? A może po prostu wszystko się zresetowało i doświadczamy kolejnego, nieco odmiennego końca – co zdaje się sugerować manga? Tego nie wiemy, ale właśnie owe niedomówienia i sekrety są największą siłą „NGE”.

 


Oliwy do ognia dolewają tylko filmy, które powstały potem. Owszem, jedna z gier dopowiedziała jeszcze czym były Anioły, ale to możemy traktować chyba jedynie jako niekanoniczną ciekawostkę. Prawdziwą rewolucją okazała się seria filmów kinowych – na czwarty i ostatni z nich wciąż czekamy – która na początku nic takiego nie zwiastowała. „Evangelion: 1.0 You Are (Not) Alone” był po prostu odświeżonym remake’iem pierwszej połowy serialu, serwującym nam co prawda kilka intrygujących rzeczy w tle (kolor wody, sylwetki postaci na ziemi, przypominające te z finału „End of Evangelion” etc.), niemniej bardziej przypominało to hołd. Drugi film wgniótł w fotel, serwując nam niemalże zakończenie całości, podane w iście rewelacyjnej formie, a trzeci, choć zapowiadano coś zupełnie innego, przeniósł nas w odległą przyszłość, w której z trudem się odnajdowaliśmy, niemal w ogóle nie mówiąc nam co działo się do tej pory. Po wszystkim tym zostało pytanie czy to tylko remake, czy może kolejna pętla losów Shinjo’ego, który na nowo przeżywa swoje życie w nieco odmiennej formie, po końcu świata. Na to… pewnie nie odpowie nawet kolejny film, ale chyba o to właśnie chodzi, prawda? O niekończące się pytania i własną interpretację, które wciąż na nowo podsycają ciekawość. W tym świecie bowiem pewne jest tylko jedno – warto „Neon Genesis Evangelion” poznać i dać się porwać jego nieśmiertelnemu urokowi.

Komentarze