Koło Czasu #5: Ognie niebios – Robert Jordan

ZBLIŻA SIĘ POWRÓT CZARNEGO

 

Wydawnictwo Zysk nie zwalnia tempa i raz na jakiś czas serwuje nam kolejne tomy „Koła czasu”, znakomitej serii fantasy, która warta jest polecenia każdemu miłośnikowi gatunku. Bo to nie tylko kawał dobrze pomyślanej, ale przede wszystkim naprawdę świetnie napisanej literatury. I w tym nowym, ujednoliconym wydaniu w twardej oprawie naprawdę pięknie wygląda na półce.

 

Podczas gdy Wybrani uwalniają się, by zaplanować powrót Czarnego, Smok Odrodzony, ukrywa się w zakaźnym mieście. Nikomu nie zdradza swoich planów odnośnie ataku na Shaido, ale nie tylko on i Wybrani przygotowują się do tego, co nadciąga. Zło rośnie w siłę, szykuje się starcie, a każdy musi zająć swoją pozycję w nadciągających wydarzeniach…

 

„Koło czasu” to jedna z tych serii, które nie wyprą się swoich inspiracji Tolkienem. Wiele już było takich opowieści, że wspomnę chociażby tylko „Kroniki Shannary”, czy „Fionavarski gobelin”, jednakże w przypadku serii Jordana mamy do czynienia z rzeczą naprawdę znakomitą, a przy tym naprawdę epicką. I z każdym tomem bardziej autorską, chociaż całość zaczęła się, jak kopia „Władcy pierścieni”. Czy jest to proza na miarę tej, jaką uprawiał Tolkien? Nie, ale nie zmienia to faktu, że pozostaje świetną literaturą rozrywkową.

 

Poza tym doceniam fakt, że Jordan, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nic świeżego nie wymyśli, postawił na zabawę. Zamiast silić na oryginalność, tworzy książkę złożoną z elementów, które kocha i chciał odtworzyć. Znajduje w tym coś własnego, czasem oferuje przebłyski świeżości, ale i tak dobrą zabawę stawia ponad wszystkim i to się nie tylko czuje, ale także udziela się czytelnikom. Poza tym jego powieści, a „Ognie niebios” są takie same, to naprawdę rozległa literatura, którą za każdym razem czyta się z podobnymi odczuciami, z jakimi wyrusza się na wyprawę, wiedząc że czekają nas przygody, nowi ludzie, piękne widoki i nie wiadomo co jeszcze. I to mnie urzeka, taką intrygującą dawką dziecięcej fascynacji tym, co nieznane, połączoną z dojrzałym do tematu podejściem.

 

Wszystko to oczywiście podane zostało stylem lekkim i przyjemnym w odbiorze. Nie przeczę, że w tomach takich, jak ten, liczących niemal tysiąc dwieście stron, zdarzają się dłużyzny czy zbędne sceny, ale taki już urok prawdziwie epickiej fantasy. Tym bardziej, gdy – jak w tym przecież przypadku – mamy do czynienia z naprawdę wielką sagą (czternaście części) złożoną z opasłych tomiszczy. Ważne, że podobne dłużyzny nie zdarzają się często, a całość wciąga i gwarantuje solidną dawkę zabawy na poziomie, jaki we współczesnej fantastyce nie zdarza się zbyt często.

 

Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.

Komentarze