Pierwszy komiksowy superbohater, Superman – a zatem
i gatunek superhero – pojawił się pod koniec lat 30. XX wieku. Od tamtej pory
kolejne postacie tego typu pojawiają się nieprzerwanie. Wiele z nich popada w
zapomnienie, przy dziesiątkach, a nawet setkach nowych kreacji rocznie jest to
nieuniknione. Są jednak tacy, którzy zostają z nami na dłużej albo i na dobre.
Rzadko jednak zdarzają się obecnie wśród nich oryginalne postacie, ale z
Sentrym, bohaterem nad Wisłą niezbyt znanym, ale poznania wartym, się to udało.
I to jeszcze jak. Bo równie co dzieje postaci, fascynujące są także losy jej
powstawania, zmieniając herosa w złotym kostiumie w naprawdę intrygującego
bohatera.
Poznajcie go. Był pierwszy. Zanim pojawili się inni
herosi, on już działał i inspirował ich. Był mentorem Fantastycznej Czwórki,
Spider-Mana i wielu innych. Stał się legendą, jaką oni stać się chcieli. Ale
czy tak było naprawdę? Przecież teraz nikt o nim nie pamięta, nikt nie wie, że
w ogóle ktoś taki istniał. Ba, nawet on sam już tego nie wie. Jest nikim,
zwykłym człowiekiem z depresją, problemami i… czymś, co tkwi w nim i szuka
ujścia. Co jednak będzie, gdy to coś się uwolni?
Historia tej serii i postaci zaczęła się ponad dwie
dekady temu. Ale jeszcze zanim sam Sentry po raz pierwszy pojawił się w roku
2000, Marvel w jednym z numerów „Daredevila” z lipca 1999 podał informację o
ty, że Artie Rosen, mało znany rysownik z lat 60., twórca, którego nie potrafił
skojarzyć żaden z czytelników, zachorował. Do tematu artysty powrócono w
magazynie „Wizard” – najważniejszym amerykańskim piśmie komiksowym – informując
wówczas o jego śmierci. Nic niezwykłego, prawda? O takich rzeczach się pisze,
zdarza się to często. A jednak to nie był koniec. minęło kolejnych kilka
miesięcy i oto oznajmiono, że scenarzysta Paul Jenkins („Universe”,
„Hellblazer”, „Wolverine: Origin”) znalazł w rzeczach zmarłego informacje i
szkice postaci o pseudonimie Sentry. Co istotniejsze, według tych notatek
Sentry’ego wymyślił nie kto inny, tylko sam Stan Lee i to jeszcze zanim
stworzył Fantastyczną Czwórkę, czyli pierwszych bohaterów Marvela! Pikanterii
wszystkiemu dodawał fakt, że obaj autorzy postanowili z niewyjaśnionych
przyczyn porzucić postać i jej przygody. Ale teraz, gdy wszystko wyszło na jaw,
Marvel nie mógł już porzucić takiego projektu, powierzono go Paulowi Jenkinsowi
właśnie, a czytelnicy w końcu mieli okazję odkryć Sentry’ego.
Ciekawa historia, prawda? Problem w tym, że
wszystko, co napisałem powyżej, to jedno wielkie kłamstwo Marvela, który chciał
narobić szumu wokół najnowszego herosa ze swej stajni. Nie zmienia to jednak faktu,
że mamy tu do czynienia z naprawdę znakomicie skrojoną postacią. Sentry, w swej
prostocie, został pomyślany wręcz rewelacyjnie i tak samo też zbudowana została
jego opowieść. Rozpisana na pięcioczęściową mini-serię i tyle samo
uzupełniających ją zeszytów, wciąga, intryguje i urzeka, mając w sobie moc,
jakiej brak większości współczesnych komiksów. Jest tu tajemnica, jest intryga,
ale jest też świetne zaplecze obyczajowe, dobra psychologia, świetne
wykorzystanie wszelkich smaczków i puszczania oka do czytelników oraz zabawa
konwencją.
Żal więc, że szata graficzna nie jest tak udana,
jak treść. Jae Lee, który z Jenkinsem
pracował nad „Inhumans”, operuje tu stylem zbyt delikatnym i wręcz anemicznym.
Brak tu klimatu i czerni, o które aż momentami się prosi, brak też siły, którą widać w dodatkowych zeszytach tworzonych m.in przez Sienkiewicza. Ale
jednocześnie jest nieźle. Nie wybitnie, ten album zyskałby, gdyby miał
ilustracje jak w „Wolverine: Origin”, ale mogło być gorzej. Do tego mamy tu całkiem
dobre wydanie z porcją przyjemnych dodatków i w dobrej cenie. A że wciąż to
opowieść, którą znać absolutnie warto, nie wahajcie się i sięgnijcie po ten
tom.
Komentarze
Prześlij komentarz