The Infinity Saga

 SAGA NIESKOŃCZONOŚCI

 

Kinowe Uniwersum Marvela jest z nami od ponad dekady. Przez ten czas powstały łącznie 24 filmowe hity, które stały się prawdziwym fenomenem. To, co zaczęło się „Iron Manem”, ostatecznie dobiegło końca w filmie „Spider-Man: Daleko od domu”, zamykając pewien etap filmów adaptujących marvelowskie komiksy. I chociaż opowieść zyskała już swój ciąga dalszy, w nieustannie przekładanym obrazie „Czarna wdowa”, w ramach przypomnienia sobie całości, postanowiłem wziąć na warsztat wszystkie obrazy i raz jeszcze przyjrzeć się wszystkim trzem fazom, które obecnie znane są pod wspólnym tytułem „The Infinity Saga”.

 

Jeśli chodzi o fabułę, trudno właściwie powiedzieć coś konkretnego, bo składa się ona z ponad dwudziestu filmów, które dopiero na sam koniec przenikają się wzajemnie. Mniej więcej wszystko jednak koncentruje się wokół różnych bohaterów, stawiających czoła niebezpieczeństw. Iron Man, Hulk, Kapitan Ameryka i ich koledzy walczą zarówno z własnymi wrogami, jak i kosmicznym zagrożeniem stanowiącym problem dla całej ludzkości. Z czasem dołączają do nich kolejni herosi, jak Strażnicy Galaktyki, Doktor Strange czy Spider-Man, a oni sami odkryją, że prawdziwym wrogiem jest Thanos – kosmiczny tyran, który wie, że nadmiar życia zagraża całemu wszechświatowi, więc chce wymazać połowę istnienia. Walka z nim będzie kosztowała naszych mścicieli więcej, niż niektórzy będą gotowi zapłacić…

 

Jak każda seria, tak i ta jest serią bardzo nierówną. Mamy tu filmy mocno przeciętne, o których chciałoby się zapomnieć, mamy też iście rewelacyjne kino. A wszystko to podane w formie podzielonej na trzy fazy opowieści, wypełnionej zarówno lekkimi komediami SF, jak i mocniejszymi i bardziej ponurymi historiami.

 

FAZA I. Cała opowieść zaczyna się od niezłego, ale złożonego z samych kiczowatych schematów „Iron Mana”, którego ratują jedynie humor i wyśmienicie pasujący do głównej roli Robert Downey Jr. Historia rozwija się dalej w jeszcze gorszym, nudnym – i najsłabszym filmie z serii – „Incredible Hulk”, któremu nie pomógł ani dobry Norton, ani wysoki budżet. Na szczęście potem „Saga” zaczyna dźwigać się z kolan. Udany „Iron Man 2”, który postawił po prostu na humor i efektywną rozrywkę wyznacza stricte widowiskowy rytm dalszych filmów. Jeszcze lepszy jest „Thor”, który odmieniając tytułową postać dodaje jej lekkości i humoru, a i pierwszy „Kapitan Ameryka” okazuje się zaskakująco dobrym kinem, mimo patetycznego tonu. Pierwszą fazę zaś kończy połączenie przygód wszystkich tych postaci w widowiskowych „Avenegers” , Widowiskowych, ale fabularnie dość przeciętnych, oferujących co prawda ładną otoczkę wizualną, ale niewiele poza tym. Mimo tego przypominającego wydmuszkę zwieńczenia, przyszłość serii zapowiadała się w tym momencie ciekawie i taka też się okazała.


FAZA II. W myśl zasady, że sequel musi być lepszy, bardziej widowiskowy, bardziej epicki itd., itd., kontynuując swoje hity, autorzy dołożyli starań by nie tylko zapewnić widzom jeszcze intensywniejsze doznania, ale też i dorzucić do tego worka nowych bohaterów. Nie zawsze to wyszło, ale i tak było na co popatrzeć. Widać to już w „Iron Manie 3”, gdzie walka i efekty atakują nas z ekranu bez chwili wytchnienia. Słabiej poradził sobie „Thor: Mroczny świat”, na który najwyraźniej zabrakło pomysłu, choć i tak było to niezłe kino. Po nim pojawił się widowiskowy „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz”, celujący w bardziej szpiegowsko-sensacyjne akcje, a potem mieliśmy okazję podziwiać „Strażników galaktyki”, absurdalną komediową space operę, w której postawiono na żarty, sentymentalne odwołania i zabawę formą. Zwieńczeniem fazy stała się druga część „Avengers” zatytułowana „Czas Ultrona”, która znów była popisem efektów specjalnych połączonych z niespecjalną fabułą, ale tym razem lepsza od jedynki i mniej nużąca. Ale na koniec czekał na nas jeszcze jeden film: „Ant Man”, czyli nieudolna próba powtórzenia sukcesu „Strażników galaktyki”, wypełniona po brzegi żenującym humorem i akcją niczym z kina nowej przygody, ale podanego bez finezji z jaką robili to twórcy w latach 80.

 

FAZA III. Trzecia i ostatnia część „The Infinity Sagi” to najdłuższy, najbardziej widowiskowy i najintensywniej wypełniony postaciami segment całości. Zaczyna się trzęsieniem ziemi, jakim jest udany „Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” – pełna gwiazd i rozmachu opowieść, która bardziej pasowałaby jako nowy odcinek „Avengers”, niż cokolwiek innego. Potem na scenę wkracza „Doktor Strange”, udana, ale jednak będąca powtórką z rozrywki zabawa, pozwalająca dobrze bawić się nawet nowym widzom. Zaraz potem na ekrany kin trafili „Strażnicy Galaktyki vol. 2”, którzy okazali się jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym z dotychczasowych filmów „MCU”, jeszcze bardziej bawiąc się schematami i elementami. I tylko „Spider-Man: Homecoming” okazał się filmem nie tak udanym, jak można się było po nim spodziewać, stając się bardziej prostą rozrywką dla nastolatków, mocno czerpiącą z klimatów przygód Milesa Moralesa. Na szczęście wypuszczony wkrótce „Thor: Ragnarok”, który jeszcze intensywniej uderzył w komediowy ton, podniósł poziom serii i zapewnił niezapomnianą rozrywkę, do której chce się wracać.

 


W dalszej kolejności na fanów czekała nie do końca spełniona „Czarna pantera” (zauważyliście, że chociaż Wakanda ma taką technologię i bogactwa, jakimś cudem nie pomogła reszcie Afryki czy świata, skazując miliony osób na choroby i śmierć?), ale był to tylko przedsmak przed prawdziwym wydarzeniem. „Avengers: Wojna bez granic”, bo o nim mowa, do dziś pozostaje najlepszym filmem z całej „Sagi”. Zebranie niemal wszystkich gwiazd poprzednich filmów w połączeniu ze znakomitą fabułą, gdzie spotkały się wszystkie dotychczasowe estetyki – od patetycznego superhero, po komediową space operę – i wyśmienitymi efektami, dało film, który ogląda się z wielką przyjemnością. Nic dziwnego, że wypuszczone po nim niezłe obrazy „Ant-Man i Osa” oraz „Kapitan Marvel”, wypadły dość blado. I nie zrobiła też takiego wrażenia kontynuacja przygód „Avengers” w filmie „Koniec gry”, który jednak i tak był świetną, efektywną – i efekciarską także – rozrywką, w godny sposób wieńczącą „The Infinity Saga”. Ale po nim pojawił się jeszcze jeden obraz: „Spider-Man: Daleko od domu”, przedstawiający pełną miłosnych zawirowań i superbohaterksich starć wyprawę po Europie, będącą – wyprawa, nie Europa – epilogiem dotychczasowych wydarzeń i zarazem otwarciem nowego rozdziału. I to o wiele bardziej udanym, niż pierwszy pajęczy film.

 

W formie podsumowania trzeba powiedzieć właściwie jedno: warto. Może nie wszystkie filmy są udane, może i obok świetnie dobranych do postaci aktorów (Strange, Iron Man, Thor) zdarzają się ci słabi (Czarna wdowa, Ant Man), ale jako całość seria ta to fenomen (ostatnia część „Avengers” pobiła rekordy sprzedaży biletów) i bardzo dobre kino dla widzów w różnym wieku. O niebo lepsze od konkurencyjnej oferty DC, która mimo wielkich budżetów i gwiazd na ekranie prawie nie ma nic dobrego do zaaferowania. Ale to już materiał na zupełnie inną opowieść.

Komentarze