„Ulica strachu” to seria trzech netflixowych
filmów, która miała być dużym wydarzeniem, a przyjęta została z dość
umiarkowanym entuzjazmem. A jednak, wbrew niskim ocenom, jakie znajdziecie
choćby na filmwebie (choć krytycy byli bardziej przychylni niż widzowie),
trylogia ta to kawał sympatycznego kina, pełnego tęsknoty za horrorami z lat
80. i 90. XX wieku. I całkiem udane kino dla miłośników „Stranger Things” i tym
podobnych produkcji.
Główna akcja „Ulicy strachu” dzieje się w 1994 roku
w Shadyside, miasteczku, którym wstrząsa morderstwo nastolatki. Problem w tym,
że w mieście tym podobne zbrodnie to nie przypadek, a norma – niekończąca się
seria zabójstw sięgająca daleko w przeszłość, jak niektórzy sądzą do siedemnastego
wieku i czasów czarownic. Grupa nastolatków stara się odkryć prawdę o tych
wydarzeniach i przetrwać. Nie wszystkim się to uda, ale ci, którzy przeżyją,
będą musieli zagłębić się w wydarzenia jakie rozegrały się zarówno w latach 70.
na obozie Nightwing, jak i w 1666 roku. Pytanie jednak czy cokolwiek im to da?
R.L. Stine największą sławę zyskał za sprawą serii
horrorów dla młodych czytelników „Gęsia skórka”, które tak znakomicie
zaadaptowane zostały na serial telewizyjny – mniej już jednak udanie na kinowe
hity. Zanim jednak stworzył ten niemalże telenowelowy cykl, był już autorem
„Ulicy strachu”, która debiutowała w 1989 roku. Od tamtej pory stworzył wiele
serii i podserii cyklu, łącznie wydając ponad 160 książek, niektóre bardziej,
inne mniej dojrzałe, co dało „Ulicy strachu” miano największego bestsellera w
swojej kategorii. Nic więc dziwnego, że już w latach 90. XX wieku chciano
zekranizować całość. Niestety serial nie doszedł do skutku, tak samo jak seria
mająca wyglądać jak filmowy „Krzyk” i dopiero w 2015 roku zaczęto pracować nad
trylogią, która niedawno pojawiła się dzięki Netflixowi. I jest to trylogia,
jak mówiłem, udana, choć nie do końca spełniona.
Co jest na plus? Fakt, że twórcy mocno czerpali z
postmodernistycznych slaherów zwanych czasem teen slasherami albo teen slash
movies takich, jak „Krzyk” czy „Koszmar minionego lata”. Nie bali się przy tym
rozlewać krwi po planie czy serwować dość brutalne, jak na kino dla nastolatków
(choć daleko temu do brutalności „Krzyku” chociażby) metody śmierci. Całość ma
też udany klimat, chociaż niestety nie udało się tu uchwycić nastroju kina lat
90. czy 70., o co aż się prosiło (choć, podobnie jak w „Stranger Things”, skąd
zaczerpnięto kilka twarzy, jest tu kilka bardziej udanych scen przypominających
o kinie tamtych lat). Poza tym sama fabuła jest udana, nawet jeśli wątek z
wiedźmami można było sobie darować, a konstrukcja całości i powracający w innych rolach aktorzy w przyjemny sposób
przypominają o takich wielkich filmach, jak trylogia „Powrót do przyszłości”.
Aktorstwo jest niezłe, choć wiele postaci
tradycyjnie na nastolatków nie wygląda. Tak samo niezłe są efekty. A seans nie
nudzi, nawet jeśli oglądacie całą trylogię jednym ciągiem. Minusy? Brak tutaj
oryginalności, brak inwencji, a puszczanie oka do miłośników horrorów – a jest
tego dużo – nie ma w sobie takiej finezji, jaką mogliśmy obserwować w serialach
typu „American Horror Story” (twórcy „Ulicy strachu” powinni obejrzeć
szczególnie sezon „1984”, sporo by się z niego nauczyli) czy „Królowe krzyku”. Do tego dialogi bywają momentami strasznie tandetne, a drugi film, choć najlepszy z cyklu, jest do bólu przewidywalny. Kilka ról jest też słabo zagranych, a polski dubbing (unikajcie go!) dodaje
seansowi wiele infantylności, mimo ciągle padających przekleństw i wulgaryzmów
– momentami czułem się, jak lata temu, gdy oglądałem, „8 milę” z jej nieudolnym
dubbingiem.
Ale warto „Ulicę strachu” obejrzeć. Jeśli lubicie
horrory, macie sentyment do lat 90. i tamtejszego kina, znacie slashery i
lubicie takie produkcje, jak „AHS” czy „Stranger Things”, będzie bawili się
dobrze. Nie wybitnie, ale jak na współczesne kino rzecz jest naprawdę udana i
warta poznania.
Wow
OdpowiedzUsuń