Batman: Death Metal #1: Scott Snyder, James Tynion IV, Daniel Warren Johnson, Greg Capullo, Tony S. Daniel, Joëlle Jones
Trudno nazwać „Metal” jednym z najlepszych eventów
od DC, bo była to raczej po prostu niezła, a momentami naprawdę dobra epicka opowieść, ciesząca oko różnymi
mrocznymi wariacjami postaci, szczególnie ze świata Batmana. Trudno jest też
powiedzieć, by „Death Metal” był wybitnym komiksowym wydarzeniem. Nadal jednak
to kawał bardzo przyjemnej rozrywki z bohaterami DC, którzy w nastrojowej i
dynamicznej opowieści mierzą się z zagrożeniem, jakie od dawna wisiało nad
uniwersum. I to rozrywki lepszej - i bardziej rozległe - niż „Batman: Metal”.
Zaczął się triumf zła! Batman, Który się Śmieje
zostaje władcą koszmarnej Ziemi, herosi nie mają szans. Koniec? Dopiero początek!
Batman, ten prawdziwy, działa jak zwykle po swojemu:
czyli z ukrycia. Czy jednak jego drobne ataki mogą cokolwiek zmienić? Na szczęście
Człowiek Nietoperz nie jest sam. Wonder Woman też ma swoje plany, a jakby tego
było mało, Luthor również włącza się do akcji, a wraz z nim… Lobo! Co z tego
wyniknie?
„Batman: Metal” był eventem łączącym ideę
fikcyjnych metali uniwersum DC z horrorem i typowym superhero. Jednym z
największych jej plusów była nie sama akcja, a zabawa alternatywnymi, wypaczonymi
przez zło wersjami bohaterów. Joker Batmanem? Czemu nie. Fanom się spodobało do
tego stopnia, że dostał własną miniserię. I spodobała się też sama opowieść,
której echa pobrzmiewały w różnych tytułach, by w końcu doczekać się tego
wydarzenia, którego pierwszy z czterech tomów pojawi się niedługo na polskim rynku.
Co jest największą siłą „Death Metal”? Jak w „Metalu”,
tak i tu, pozostają nią klimat i świetne ilustracje. Fabuła też jest niczego
sobie: dobra akcja, dobre tempo, ciekawe wątki poboczne, całkiem udany motyw
przewodni i zabawa postaciami… Długo można by wymieniać, najważniejsze jednak pozostaje
to, że mamy tu wszystko to, czego oczekuje się od eventów: duży rozmach,
zaangażowanie całego mnóstwa postaci i epickiej akcji, połączonej z rozwałką.
Co bardzo ważne, dobiega tu końca nie tylko wątek Mrocznego Multiwersum, ale
też i zakańcza to, co zaczęło się „Flashpointem”, czyli powstanie „New 52” a
potem „Odrodzenia”. Zresztą zunifikowanie uniwersum DC – kolejne w długiej
historii wydawnictwa – było głównym celem scenarzysty. I chociaż na finał
opowieści przyjdzie nam jeszcze chwilę zaczekać, już teraz można powiedzieć, że
udało się to całkiem nieźle.
Co razem ze świetnymi rysunkami Capullo, których
cartoonowość w połączeniu z realizmem, detalami i świetnym klimatem (a także
znakomitym wydaniem) daje nam dobry komiks rozrywkowy. Nie tak świetny, jak
niedawne eventy, czy to ogólne („Zegar zagłady”), czy batmanowe („Trzech
Jokerów”), ale nadal wart poznania. Tym bardziej, że wraca do wątków choćby z
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz