Komiksów okazjonalnych wszelkiej maści – a ten,
wydany dwadzieścia lat po zamachach, o których opowiada, właśnie do nich się
zalicza – na rynku nie brakuje. Tak samo zresztą, jak w świecie komiksu nie
brakuje opowieści o jedenastym września, wielkiej tragedii narodu
amerykańskiego, która swoje piętno odcisnęła na wszystkich dziedzinach życia. Ale
chociaż ten album nie wyszedł spod ręki Amerykanów, oferuje nam kawał udanej
opowieści o tamtych wydarzeniach, skupionej bardziej na ludziach, niż
czymkolwiek innym.
11 września 2001 roku. Dzień, jak co dzień. Nic nie
zapowiadało tragedii, jaka miała nastąpić. Ludzie żyli swoim życiem, pracowali,
jedli… Wszystko toczyło się swoim rytmem, aż doszło do tragedii. W wieże World
Trade Center uderzyły samoloty, zabijając setki ludzi. Zaczął się koszmar, nowa
wojna z terroryzmem, ogólnoświatowa panika i żałoba, która rozlała się na cały
glob.
A my wracamy do tych wydarzeń, śledząc je oczami francuskiej
nastolatki, która ogląda kolejne doniesienia z tragedii tamtych dni…
Tragedie zapadają w pamięć – chyba nie ma
Amerykanina, który nie pamiętałby, gdzie był i co robił 11 września 2001 roku,
a przynajmniej tak się uważa. Ilość dzieł traktujących o tym temacie, od
komiksów superhero (pamiętny zeszyt „Amazing Spider-Mana” z czarną okładką)
zaczynając, na literaturze popularnej (opowiadania Stephena Kinga) skończywszy,
zdaje się to potwierdzać. Ja nie nalżę do ludzi rozpamiętujących takie wydarzenia,
nawet o Smoleńsku pamiętam tylko dlatego, że w tych dniach wydarzyło się coś
prywatnie dla mnie istotnego, więc i podobne dzieła nie wywołują we mnie takich
emocji, jak liczą na to ich twórcy. Podobnie było z tym albumem, ale muszę
przyznać, że to naprawdę dobra lektura i warto było po nią sięgnąć.
Okej, nie będę ukrywał, że bardziej chciałbym zobaczyć
polskie wydanie innego komiksu o tematyce 11 września – dwutomowy „9-11” od DC
Comics, będący antologią komiksów takich gigantów, jak Will Eisner, Frank
Miller, Stan Sakai, Alan Moore, Neil Gaiman, Brian Azarrello czy Stan Lee – ale
i tak „Dzień, w którym runął świat” doceniam, jako opowieść. Opowieść dobrze
napisaną, nieźle zilustrowaną (w stylu travelogów Guya Delisle’a czy takich
historii, jak „Odyseja Hakima”) i ładnie wydana. To bowiem dobory życiowy
komiks, o ludziach, problemach, życiu i tragedii oraz śmierci, które łączą wszystkich,
dzieląc jednocześnie.
To też opowieść o nas. O ludziach, którzy jak
bohaterka, przypatrywali się tamtym wydarzeniom, które dominowały w mediach n
całym świecie. Cartoonowa kreska nie psuje powagi dzieła, ale jednocześnie
przydaje mu pewnej lekkości i dystansu. Nie brak tu też emocji i wzruszeń,
obowiązkowych w takich przypadkach. A wszystko to podane w naprawdę dobrej,
przystępnej i wartej poznania formie. I chyba nic więcej dodawać nie trzeba.
Komentarze
Prześlij komentarz