Batman Death Metal, tom 4 - Scott Snyder, Joshua Williamson, James Tynion IV, Greg Capullo, Yanick Paquette, Bryan Hitch i inni
MULTIWERSUM,
KTÓRE SIĘ ŚMIEJE
„Death Metal” wreszcie dobiega końca. Wreszcie, bo
chociaż jako ogół, jest to dobra, epicka opowieść, miewała momenty nużące czy
zbędne. Teraz dostajemy wielki finał. Finał widowiskowy i pełen wielkich
wydarzeń. I chociaż mimo tego całego rozmachu rzecz nie zaskakuje szczególnie,
jako czysta, niewymagająca rozrywka dla fanów DC sprawdza się dobrze.
Superman, Batman i Wonder Woman mieli plan. Miało
się udać. Perpetua miała zostać pokonana. Nie udało się. To jednak najmniejszy
z problemów, bo oto Najmroczniejszy Rycerz na dodatek zdobył tyle energii
antykryzysu, a tym samym wszystko zmienić w… Multiwersum, Które się Śmieje.
Teraz jedynie przywrócenie wszystkich poprzednich przyszłości może coś pomóc,
ale czy na pewno? Czy uda się to zrobić? I jakie będą skutki dla multiwersum?
Zarówno „Batman: Metal”, jak i „Batman: Death
Metal” to eventy, które miały na celu wielką rewolucję, zaskoczenia i
przedefiniowanie uniwersum czy może raczej multiwersum wydawnictwa DC Comics.
Rzecz w tym, że kiedy patrzy się na całość już po przeczytaniu ostatnich stron,
trudno nie odnieść wrażenia, że autorzy przedobrzyli. Chcieli tymi historiami
stworzyć najbardziej epicki z dotychczasowych eventów. Coś, co rozmachem
przebiłoby wszystko, co do tej pory napisano i narysowano. Z tym, że do tego
komiksowego worka wrzucili trochę zbyt dużo. A na pewno znalazło się w nim
trochę za dużo wątków i elementów naciąganych czy nieprzekonujących. W komiksie
dużo uchodzi, fantastyka również pozwala na wiele, czasem jednak autorzy w
„Metalu” odpływają zbyt daleko w fantastyczne rejony, zatracając element
przekonywania do swojej wizji.
Abstrahując od tego, „Metal” sprawdza się dobrze,
jako opowieść akcji. Historia, w której nieustannie coś się dzieje, bohaterów
jest dużo, akcja sięga innych uniwersów, a rozmach niszczy całe światy. Tu
zagrożenie jest większe, niż kosmiczne, walczą z nim na różnych frontach
wszyscy bohaterowie DC, a autorzy dają nam popis ich mocy, pomysłowości i waleczności.
Innym udanym elementem serii jest jej zabawa postaciami i ich losami poprzez ukazywanie
wypaczonych wersji ich samych. Taka konwersja cech na horrorowi grunt. A dla
mnie wielkim plusem jest też powrotem w tej serii Lobo, zapomnianego nieco na
polskim rynku antybohatera, o którym pamiętać warto.
I nie można zapomnieć, że seria jest świetna
graficznie. Najlepiej wypadają tu główne zeszyty z rysunkami Grega Capullo, ale
i reszta artystów też radzi sobie nieźle. Ogół jest zatem przyjemny dla oka i
miły w odbiorze. Nie jest to wielka seria. Nie jest przełomowa. Stara się
jednak taką być i to też trzeba docenić. Niemniej najlepiej sprawdza się jako niezobowiązująca
rozrywka, odpowiednik kinowego epic movie, który czyta się przede wszystkim dla
wizualnych fajerwerków i ich fabularnych odpowiedników.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz