„WildC.A.T.s” poznałem, kiedy byłem niespełna
ośmioletnim dzieckiem i wtedy, muszę to przyznać, zrobiły na mnie spore
wrażenie. Może i seria ta przypominała „X-Men”, ale miała w sobie więcej
brutalności i pewnej nowej jakości. Jakości zarówno pod względem graficznym,
jak i edytorskim, co na polskim rynku wydawniczym było wtedy niespotykanym
niemal powiewem świeżości.
Nasz świat stał się areną walki między dwiema
kosmicznymi rasami Kherubimami i Daemonitami. Teraz niejaka Void zaczyna
tworzyć ekipę superludzi złożonych z hybryd ludzi i Kherubinów, którzy będą w
stanie stawić czoła wrogom.
Nie ma się co oszukiwać, że nie fabułą, a rysunkami
„WildC.A.T.s” stoi. Fabularnie to pomieszanie z poplątaniem. Miks motywów
superhero rodem z „X-Men” i innych opowieści Marvela, heroic fantasy i nuty
horroru. Erotyki też tu zresztą nie brak i chociaż ta jest łagodna, pozostaje
bardzo wymowna. Jak na komiks z wczesnych lat dziewięćdziesiątych przystało,
akcji jest tu mnóstwo, ale równie wiele tu dialogów, rozmów, wyjaśniania.
Czasem można byłoby to sobie darować, czasem mogłoby być w tym mniej patosu, bo
uwierzcie mi, nie brakuje go tu, ale i tak czyta się to zadziwiająco dobrze,
jak na produkt w samym już zamyśle mało oryginalny.
Najważniejsze są tu jednak rysunki. Seria
debiutowała w roku 1992, Jim Lee więc nie serwuje nam w pierwszym zeszycie
szczytu swoich możliwości – mam wrażenie, że niektóre plansze robił w
pośpiechu, może pracując zbyt intensywnie nad innymi seriami – ale i tak te są
udane i mają naprawdę znakomite momenty. A z kolejnymi częściami rzecz wypadać
miała już tylko lepiej. Wspomnieć tu należy także kolor – dużo bardziej
złożony, niż zwyczajowo, pełen fajerwerków i komputerowych efektów, a jakże
przy tym udany i znakomity. Bo miał w sobie jakąś duszę, serce, nie to, co
współczesne komiksy środka.
I było jeszcze to wydanie. Droższe, 5.50 zł za
zeszyt w 1997 nie było niską ceną, bynajmniej, ale TM-Semic postarało się
edytorsko. Twardsza, kartonowa okładka, kredowy papier… Oglądało się to
wyśmienicie, miło było patrzeć na plansze i aż chciało się sięgnąć po ten
komiks.
I po latach od strony graficznej „Dzikie koty”
nadal robią takie wrażenie. Fabularnie wypadają co prawda nieszczególnie
wybitnie – z jednej strony scenariusze się zestarzały, z drugiej na tle
współczesnych komiksów, opartych na bezmyślnym kopiowaniu motywów, prezentuje
się zadziwiająco dobrze – ale nawet jeśli mielibyście się nudzić, warto po
serię sięgnąć. Bo Jim Lee dobrze robi naszym oczom i czasem nic więcej nie
potrzeba. No chyba, że zdecydowanie mniej okrojonej wersji polskiej, bo w tej
serii TM-Semic cięło naprawdę sporo stron.
Komentarze
Prześlij komentarz