„Bini Bill”, ten
jeden z niekwestionowanych klasyków polskiego komiksu, ukazywał się właściwie
od 1980 do 1990 roku. Jeszcze tam na chwile wróci w formie albumu „Binio Bill
...i Szalony Heronimo” w 2009 roku, ale to była raczej ciekawostka, dopełnienie
tego, czego dotąd brakowało, więcej nie było, bo autor zmarł w roku 1991. A
przynajmniej wydawało się, że to koniec, bo w 2015 Jarosław Wojtasiński, wielki
fan serii i twórca komiksowy, wziął sprawy w swoje ręce i zaczął tworzyć
krótkie historie kontynuujące dzieło Wróblewskiego. I robił to przez parę lat,
a teraz wszystkie one zostały zebrane w jedno, uzupełnione o nowy komiks i w
końcu mamy je w albumowej formie. I fajnie jest – oczywiście, jeśli lubicie
„Binio Billa”.
Bini Bill i / kontra…
I tu wymienić można by dużo. Bo pojawiają się Bracia Bankoomat, rewolucjoniści
z Meksyku i inni tacy. Zwierzęta też się pojawiają, a to szop jakiś złośliwy, a
to osioł wyładowany dynamitem stoi na torach. No i dzieją się rzeczy bardziej
ogólne, jak święta, czy gorączka złota. I tak jakoś toczy się to życie naszego
szeryfa.
Prawdziwa klasyka nie
umiera nigdy. W amerykańskim komiksie nieco inaczej to wygląda, bo tam w sumie
najwięcej serii to nie autorskie dokonania, a tasiemce, nad którymi różni
twórcy pracują jak przy taśmie fabrycznej. Ale w Europie mieliśmy wiele
autorskich, legendarnych serii – „Smerfy”, „Asteriks”, „Thorgal”, „Lucky Luke”,
że wymienię tylko parę – których twórcy albo odeszli z tego świata, albo przestali
pisać swoje historie, ale te były tak popularne, że nie mgły odejść wraz z
nimi. Więc nowe pokolenie artystów ciągnie dalej ten wóz przed siebie, z
mniejszym lub większym sukcesem. I w Polsce też się to zdarza – weźmy choćby
nowe przygody Kajka i Kokosza. Ale taki „KiK” to jednak pod wszystkimi prawie
względami daleki był od pierwowzoru, a ten „Binio Bill” to rzecz inna od niego,
bo jednak nie tylko składająca hołd legendzie, ale też i odtwarzająca jej
charakter całkiem sprawnie.
Różnice? Są, ale nie
są one znaczne, a na pewno nieznaczące. Może więksi fani serii, ci, którzy nią
żyli, uwielbiali itp. wychwycą coś więcej, ale ja, który serię czytałem w
większości jeden, jedyny raz – choć były epizody więcej razy wchłaniane – widzę
przede wszystkim te podobieństwa. Ten szacunek dla pierwowzoru i chęć
uchwycenia wszystkiego, co się na niego składało. Także pewnych tych
archaizmów, bo „Binio Bill” Wróblewskiego zestarzał się i… No nie da się
powiedzieć, że „Binio Bill” Wojtasińskiego też się zestarzał, w końcu nowa to
rzecz, ale pewne archaizmy pierwowzoru czuć. Co dla prawdziwych fanów serii też
jest plusem.
No i graficznie mocno
tkwi to w czasach Wróblewskiego. Ten sam uproszczony wygląd, takie samo
podejście do designu postaci, przedstawienia świata, otoczenia. I ten kolor –
prosty, pasujący i do opowieści, i do tego, co już widzieliśmy w wydaniach
„Binio Billa” od KG. W skróci: daje radę. Zarówno jako hołd złożony klasyce,
jak i kontynuacja. Do tego świetne wydanie i porcja dodatków, pokazujących nam
kulisy powstawania całości. Fani cyklu będą zadowoleni.
Dziękuję wydawnictwu
Kultura Gniewu za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz