„Superman” Jurgensa się skończył. Skończył się
„Superman” Bendisa. No i chyba kończy się dla mnie ta seria, bo po ich runach
nowy „Supek” to już nie to. Da się to czytać, ale nic mnie już nie porywa,
fabuła nie zaskakuje… No taka rzemieślnicza robota to, oby pociągnąć serię
dalej, w oczekiwaniu, aż pojawi się jakiś pomysł albo z ktoś z takowym. Ale na
razie tego brak. Jest wiec opowieść, która ma pokazać świat Supermana po
ostatnim wielkim przetasowywaniu uniwersum, która powinna być przełomowa, jest…
No właściwie jest tylko dla zagorzałych fanów postaci, coś jak ostatnie
„Batmany” po skończeniu serii pisanej przez Toma Kinga.
Clark i Jon wracają w kosmos. Wszystko z powodu
wiadomości od jednego ze starych znajomych. A w kosmosie, jak to w kosmosie,
czeka na nich sporo zagrożeń i wrogów. Ojciec i syn będą musieli współpracować,
jak nigdy wcześniej, by pomóc mieszkańcom obcego świata i pokonać przeciwności.
A przy okazji przekonać się czy to koniec Człowieka ze Stali, czy może narodziny
nowego?
Koniec jednego rozdziału uniwersum, początek
nowego. Było to, było nie raz. Zawsze po czymś takim nadchodził czas wielkich
twórców, bo lata 80. Po „Kryzysie na nieskończonych Ziemiach” to czas, kiedy
„Supermana” przejął John Byrne i pozamiatał. Kiedy za czasów Nowego DC Comics
(New 52) Superek dostał swój restart, jego przygody oddano w ręce Granta
Morrisona i ten też dał radę. A potem radę dawali i Jurgens, i Bendis… A teraz
swóją kolej dostał Phillip Kennedy Johnson, gość z nominacją do Eisnera na
koncie i już tak dobrze nie jest. Zresztą Johnson pokazał nam już, co potrafi pisząc
jedną z historii o tej postaci w „Stanie przyszłości”. Jedną z lepszych w
zbiorze, to prawda, ale nic szczególnego też to nie było.
I niczym szczególnym nie jest też ten jego
„Superman”. Są tu pomysły, sceny, które mają zadatek, ale to taka trzech, która
sprawdza się bardziej, jako momenty, niż jako jedna wielka całość. Zresztą
żadna wielka to całość, bo na album składają się dwie opowieści. I niby to ciąg
dalszy, niby to nowy początek, ale nie kupił mnie do końca ani jako to, ani to.
Może jestem zbyt małym fanem postaci, w DC zawsze wolałem Batmana, a tak w
ogóle to Lobo i John Constantine byli moimi ulubieńcami z tej stajni, odkąd ich
poznałem. A może moje oczekiwania co do kreacji postaci i jej przygód mijają
się trochę z tym, co serwować chcą mi autorzy (a to, co w serii na amerykańskim
rynku dzieje się w ostatnim czasie, z odwracaniem wszystkich tych rewolucji
Bendia na czele, to już w ogóle woła o pomstę do nieba). Tak czy inaczej
przeczytałem i tyle. Nie porwało, choć nie nudziło. Ot prosta, przewidywalna i patetyczna lektura.
No i graficznie mogłoby być to lepsze, bo za
Hesterem nigdy nie przepadałem, a Godlewski, jak się okazuje, to też nie moja
bajka. Źle się na to nie patrzy, ale wzroku nic na dłużej nie przykuwa. Ot taki
komiks środka albo dla zagorzałych fanów, albo dla nowych czytelników, którzy postaci
nie znają i nie mają większych oczekiwań odnośnie tego, co ich czeka. Ot tyle.
Ja mam za to nadzieję, że Egmont wróci do klasyki i zaserwuje nam np. „Śmierć i
powrót Supermana” i parę innych, niezapomnianych opowieści.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz