Najnowsza asteriksowa produkcja trafiła do kin, więc dostała też
wspomaganie w formie albumu. Tym razem jednak nie jest to komiks – kolejna
część serii trafi do nas jednak jeszcze w tym roku, więc nic straconego – a
picturebook. Czyli? Czyli porcja pełnoformatowych grafik wzbogaconych o nieco
tekstu. Takie ilustrowane opowiadanie, jak mieliśmy już do czynienia w
„Tajemnicy magicznego wywaru”, „Złotym menhirze” czy albumie „Jak Obeliks wpadł
do kociołka druida, kiedy był mały”. I powiem, że w tej formie to, co na
kinowym zwiastunie wygląda beznadziejnie, wypada całkiem całkiem.
W Chinach źle się dzieje. Dochodzi do zamachu stanu i uwięzienia
cesarzowej, a księżniczka ucieka z kraju. A gdzie szuka pomocy? Jak się możecie
domyślić, w znanej nam galijskiej wiosce. W końcu moc jej mieszkańców znana jest
wszędzie, nawet w Chinach. I tak zaczyna się kolejna przygoda Asteriksa i
Obeliksa, którzy wyruszają w pełną niebezpieczeństw i wrażeń podróż, a jakby
tego było mało, Cezar też nie próżnuje!
Kinowy fabularny „Asteriks” (czy może raczej „Asterix”) to taka seria,
w której czasem coś się uda, ale zazwyczaj nie za bardzo jest co w niej szukać.
Dwa dobre filmy i tyle, a to jednak za mało, by zrekompensować nudę pozostałych
dwóch – plus tragicznie zapowiadającej się najnowszej części. Zatem wersja
komiksowa – czy też picturebookowa – powinna też być zła? Niekoniecznie, bo ta
akurat niezła całkiem się okazała. Jak i poprzednie zresztą, bo o ile np.
„Tajemnicę magicznego wywaru” oglądało się strasznie, w komiksowej wersji
wchodziła przywozicie.
I przywozicie wchodzi ta adaptacja. Właściwie zaryzykuję stwierdzenie,
że lepiej sięgnąć po ten album, niż iść do kina. Skoro zwiastun zniechęca, a zwiastun
to to, co w filmie zawsze najlepsze, to… Sami rozumiecie. A te opowiadanko
łykniecie w kwadrans, treść poznacie, ale w formie graficznej bliższej klasyce,
więc bez źle obsadzonych aktorów, bez dłużyzn, bez niepotrzebnych sekwencji i
tym podobnych kinowych zagrywek.
A najlepsza jest szata graficzna. Ładnie to wygląda, idzie w klasykę, a
ta nadal nie tylko się nie zestarzała, ale wciąż jest mega atrakcyjna i urzekająca.
Prostsze to, niż komiksy, bo w końcu mamy tu jedynie ilustracje do tekstu, a
nie komiksową opowieść, ale nadal miłe dla oka. Więc cieszę się, że nie
unowocześniono tego tak, by współgrało z kinową produkcją.
W skrócie: można. Niezły dodatek do serii. Nic, co mieć trzeba, to nie
klasyka Goscinnego i Uderzo, ale i tak przyjemne to całkiem.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz