Asteriks: Imperium smoka – Olivier Gay, Fabrice Tarrin

ASTERIKS W CHINACH

 

Najnowsza asteriksowa produkcja trafiła do kin, więc dostała też wspomaganie w formie albumu. Tym razem jednak nie jest to komiks – kolejna część serii trafi do nas jednak jeszcze w tym roku, więc nic straconego – a picturebook. Czyli? Czyli porcja pełnoformatowych grafik wzbogaconych o nieco tekstu. Takie ilustrowane opowiadanie, jak mieliśmy już do czynienia w „Tajemnicy magicznego wywaru”, „Złotym menhirze” czy albumie „Jak Obeliks wpadł do kociołka druida, kiedy był mały”. I powiem, że w tej formie to, co na kinowym zwiastunie wygląda beznadziejnie, wypada całkiem całkiem.

 

W Chinach źle się dzieje. Dochodzi do zamachu stanu i uwięzienia cesarzowej, a księżniczka ucieka z kraju. A gdzie szuka pomocy? Jak się możecie domyślić, w znanej nam galijskiej wiosce. W końcu moc jej mieszkańców znana jest wszędzie, nawet w Chinach. I tak zaczyna się kolejna przygoda Asteriksa i Obeliksa, którzy wyruszają w pełną niebezpieczeństw i wrażeń podróż, a jakby tego było mało, Cezar też nie próżnuje!

 

Kinowy fabularny „Asteriks” (czy może raczej „Asterix”) to taka seria, w której czasem coś się uda, ale zazwyczaj nie za bardzo jest co w niej szukać. Dwa dobre filmy i tyle, a to jednak za mało, by zrekompensować nudę pozostałych dwóch – plus tragicznie zapowiadającej się najnowszej części. Zatem wersja komiksowa – czy też picturebookowa – powinna też być zła? Niekoniecznie, bo ta akurat niezła całkiem się okazała. Jak i poprzednie zresztą, bo o ile np. „Tajemnicę magicznego wywaru” oglądało się strasznie, w komiksowej wersji wchodziła przywozicie.

 

I przywozicie wchodzi ta adaptacja. Właściwie zaryzykuję stwierdzenie, że lepiej sięgnąć po ten album, niż iść do kina. Skoro zwiastun zniechęca, a zwiastun to to, co w filmie zawsze najlepsze, to… Sami rozumiecie. A te opowiadanko łykniecie w kwadrans, treść poznacie, ale w formie graficznej bliższej klasyce, więc bez źle obsadzonych aktorów, bez dłużyzn, bez niepotrzebnych sekwencji i tym podobnych kinowych zagrywek.

 


A najlepsza jest szata graficzna. Ładnie to wygląda, idzie w klasykę, a ta nadal nie tylko się nie zestarzała, ale wciąż jest mega atrakcyjna i urzekająca. Prostsze to, niż komiksy, bo w końcu mamy tu jedynie ilustracje do tekstu, a nie komiksową opowieść, ale nadal miłe dla oka. Więc cieszę się, że nie unowocześniono tego tak, by współgrało z kinową produkcją.

 

W skrócie: można. Niezły dodatek do serii. Nic, co mieć trzeba, to nie klasyka Goscinnego i Uderzo, ale i tak przyjemne to całkiem.

 

Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


Komentarze