Dragon Ball Super #20: Zenryokusen - Akira Toriyama, Toyotarou

WALKA TOTALNA

 

I jest dwudziesty tomik „Dragon Balla Super”. Tomik, w którym swój finał osiąga „Saga Granolli” i zarazem zaczyna się nowy wątek – inny, spokojniejszy, przejściowy, stanowiący pomost między tymi wydarzeniami a tym, co widzieliśmy w filmie „Superhero” (który swoją drogą gdzieś w okolicach kwietnia podobno doczeka się mangowej adaptacji w serii). I chociaż większość tomu to nic innego, jak mordobicie, to jest tu miejsce na kilka zaskoczeń, a przy okazji miłego uderzenia w nieco inne klimaty. Ale po kolei.

 

Najpierw trochę o treści. Głównie, no, walka trwa. Vegeta zaczyna przegrywać swoja walkę. Pora więc by to Gokū wkroczył do akcji i pokazał na co go stać. Ale czy ultrainstynkt wystarczy w tej sytuacji? Gdy okazuje się, że nawet to za mało, do akcji znów wraca Granola i…

Potem, w kolejnej opowieści, Goku i Vegeta chcą stać się jeszcze silniejsi. Więc tradycyjnie ćwiczą u bogów. A na Ziemi… No na Ziemi Goten i Trunks bawią się w nich Great Sayiamanów X i zwalczają zło w przebraniu. Tak, żeby nikt się nie dowiedział. Jednocześnie Trunksa stara się poderwać Mai, ale idzie mu to opornie, bo dziewczyna ma sporo na głowie. A tu jeszcze Pilaf kombinuje swoje z kulami. Ale prawdziwy problem leży gdzie indziej. W okolicy widywane są dziwne stworzenia, a także roznoszą się plotki o duchach. Goten i Trunks będą musieli zmierzyć się z czymś, z czym jeszcze nie mieli do czynienia…

 

Co tu dużo mówić, większa część tomiku to typowy bitewniak. Proste, skupione na upadaniu, wstawaniu i podnoszeniu poziomu mocy widowiskowe, wyczerpujące starcie. W efekcie czyta się to wszystko w kilka, może kilkanaście minut, bo inaczej po prostu się nie da, trochę odczuwa się brak humorystycznych akcentów, ale akcja sporo rekompensuje. Od strony bitewniakowej tom to jednak wzorcowy. Czasem przydałoby się tu coś więcej, ale i tak jest dobrze. Szczególnie, że pod koniec się to zmienia. I to jak. I o tym właśnie słów kilka, ale uwaga, będą spoilery!

 

No i przechodzimy do spoilerów. Zaczyna się to wszystko przewidywalnie, jak sami widzicie. Standard, niby zwyciężyli, ale wróg jeszcze coś tam chce pokazać. I coś pokazać może. Ale wtedy na scenę niespodziewanie wraca Fizer, sprząta tu, eliminując m.in. Gasa bez najmniejszego wysiłku i okazuje się, że jest jeszcze potężniejszy od najpotężniejszego wojownika w komosie. Mało? Wszystko to w swojej dotychczasowej czwartej formie, a ma w zanadrzu coś jeszcze, niż Złotego Frizera i tak na scenie pojawia się Frizer… Czarny. Ja wiem, że znów brzmi to, jakby Tori nie miał pomysłu na przemiany, więc postawił na zabawę kolorami, ale jednak ten nowy Frizer wypada całkiem, całkiem. Skąd ta moc? Skąd przemiana? Zdradzać wszystkiego nie będę, ale wparowanie legendarnego badassa na scenę jest sporym zaskoczeniem.

 


Poza tym moje obawy, że przez to saga się przeciągnie, nie sprawdziły się. Frizer wpada, zamiata i tyle. Koniec story arcu Granoli. W tle pobrzmiewają pytania, co teraz, bo definitywne zakończenie to nie jest, najważniejsi gracze pozostają na scenie, a kolejna saga jest już zapowiedziana, choć jeszcze bez konkretów. Tak czy inaczej zabawy przed nami jeszcze sporo, wszystko to miesza się i łączy w naprawdę ciekawą rzecz, która w końcu, nareszcie wciąga, jak stare dobre „DBZ”, potrafi zaskoczyć, jest dynamiczna, wciągająca, gra na sentymentach i widać, że w końcu był na to jakiś pomysł. I wcale taki deus ex machina w niczym nie przeszkadza.

 

A potem wcale nie jest gorzej, choć akcja już nie dominuje. Znów dostajemy pewną powtórkę, ale… No właśnie, po kolei. Pierwsza saga „Dragon Balla Super” to była po prostu kolejna historia o dragonballowych bogach, niczym saga o Buu. Potem Tori i Toyo zrobili powtórkę z sagi Frizera. Potem kopiowali wszystkie te turnieje, którymi seria stała i losy Trunksa z przeszłości. I znów turniej. Znów coś, jak saga Buu… I tak do najnowszego filmu, który kopiował sagi i Armii Czerwonej Wstęgi, i Androidów, i Cella – i to bezczelnie, niemal jeden w jeden. A teraz wracamy do tych momentów, spokojniejszych i prostszych, bardziej życiowych i humorystycznych, kiedy w mandze i anime szalał Great Saiyaman.

 


No i takie właśnie jest to, co dostaliśmy do czytania. Prostsze, nie tak epickie, zwyczajne bardziej. I skupione na bohaterach mniej istotnych przecież. Więc rozdział ten jest przegadany, akcji nie ma tu tak wiele, jak można by sądzić, jest za to śledztwo, jest wątek romantyczny, jest komedia i horror nawet. Wtórne to to, ale…

 

No właśnie, nadal dobrze się czyta. Bo jakżeby inaczej. Fajnie to też wszystko nawiązuje do nowego filmu „DB”, który w chronologii dzieje się po tym nowym story arcu. I fajnie też, że to właściwie zamknięta historia. Przyjemnie narysowana, z klimacikiem. No nadal gdzieś mi tu brak oryginalności, ale nie jest tak, że zupełnie jej nie ma. Po prostu Tori się wypalił, nie ma pomysłów, odświeża więc stare i czasem coś tam do nich dorzuci. Tu fajnie, że poszedł w horror, którego w serii wcześniej mieliśmy jedynie jakieś namiastki. Owszem, to nie straszak, lekkie to i zabawne, ale nastrój wprowadza. I lepiej to wypada niż ten najnowszy film. I ma fajną podbudowę obyczajową.

 

Fajna rzecz. Od strony ilustracji też. Grafiki są tu dopracowane, bardziej uwspółcześnione, ale nie straciły swojego dawnego charakteru. Miłe dla oka, gwarantują porcję dynamicznej zabawy. Takiej samej, jak i fabuła zresztą. Więcej rozpisywać się nie ma tu co. To tylko jeszcze jeden, podobny do innych tom, ale udany i wart polecenia fanom.

Komentarze