Było niedawno o najlepszych odcinkach „Kiepskich”,
pora na najgorsze. Przez ponad dwie dekady istnienia serialu powstało w jego
ramach równie wiele perełek, co niezjadliwych gniotów, których oglądać się
praktycznie nie da. To przez takie epizody, jak poniżej w końcu w pewnym
okresie mojej z Kiepskimi przygody zarzuciłem oglądanie serialu i byłem nawet
pewien, że nie wrócę do serii. Ale wróciłem. A teraz wracam do tego, co
najgorsze – wracam z lepszą połową – i… No ciężko było, ale mamy to: 25
kiepskich momentów z „Kiepskich”. Festiwal żenady i nudy. I zarazem nieco
zmienione podejście do tworzenia tej listy, bo gdybyśmy mieli wybrać tylko 25
epizodów, zapełniłyby te miejsca odcinki tylko z dwóch ostatnich sezonów. Ale o
tym na koniec, a teraz lecimy:
Umarł odbiornik,
niech żyje odbiornik! (1) – pierwszy odcinek
serialu, od niego wszystko się zaczęło, ale wrażenia zbyt pozytywnego nie
zrobił tak lata temu, jak i odświeżany po latach. Fabuła niby prosta, bo oto
Kiepskim psuje się telewizor, a Ferdek chce zarobić na nowy odbiornik, ale
zabrakło pomysłu, więc wrzucono tu wszystko, co twórcom przyszło do głowy,
łącznie z bandyta napadającym na Kiepskich i prowadzeniem seks telefonu. Gdzie
scenarzystów sześciu, można by sparafrazować znane powiedzenie (bo akurat tylu
ten odcinek pisało), tam nie ma co oglądać. Niestety. Przesyt i przeładowanie.
I nawet nie przerost formy nad treścią, bo formy jeszcze za bardzo tu nie ma.
Gumowy
interes (11) – po kilku fajnych odcinkach zdawało się,
że serial na tym etapie okrzepł już i jest co w nim pokazać i o czym opowiadać.
Ten odcinek przypomniał, że nie zawsze. Gdy Paździoch handluje klejem, który
sklei wszystko, Ferdek postanawia z jego pomocą zarobić na przedmiotach z gumy,
a w konsekwencji wszyscy się ze sobą sklejają i… Twórcy tym odcinkiem próbowali
nadmuchać balonik, ale flaczał im cały czas, a na koniec wydał odgłos
pierdnięcia, kiedy uszły z niego resztki powietrza. Nudny festiwal kiepskiej
żenady, w którym nie śmieszy absolutnie ani jedna scena.
Wielki
bal (odcinek specjalny) – o tym odcinku można by
powiedzieć wiele. Wyemitowany w noc sylwestrową 1999 roku pozostaje najdłuższym
epizodem w dziejach serialu. Do tego dziś nie jest dostępna pełna jego wersja,
bo Polsat skrócił ją do 20 minut, wycinając całą fabułę, a zostawiając tylko
ten sylwestrowy bal. Poza tym ten odcinek to pierwszy polski serialowy
crossover, bo spotykali się tu bohaterowie „Kiepskich”, „Graczyków” i
„Miodowych lat”. Ale beznadziejne piosenki, tandetny występ Krawczyka i
postawienie na ukazanie imprezy, zamiast skupienie się na dobrej fabule
sprawiają, że epizod jest niezjadliwy. A w wersji obecnie dostępnej Polsat
dobił to wszystko jeszcze mocniej, pozbawiając nas jedynych niezłych elementów
starej wersji. Omijać szerokim łukiem.
Operacja
Bobas (33) – kolejny wymuszony fabularnie odcinek, w
którym nie śmieszy właściwie nic, a fabuła jest do bólu przewidywalna. Oto u
Kiepskich zjawia się facet, który podaje się za agenta UOP i pod pretekstem
misji, urządza sobie gniazdko w mieszkaniu Ferdka. Chciałoby się powiedzieć, że
potencjał nie został wykorzystany, ale tu nie było nawet potencjału, a
wykonanie leży i kwiczy.
Doktor
Śledzik i mister Zgredzik (36) – miała być wariacja
na temat klasycznej powieści, a wyszła przesadnie ekspresyjna nawet jak na
„Kiepskich” nuda o szalonym naukowcu, który prowadzi eksperymenty na Babce
Kiepskiej. Żeby tak chociaż było tu coś zabawnego albo trafnego, ale niestety…
Żłopuś (39) – i znów brak inwencji. Kiepska wersja
„Wesołego diabła”, w której jakoś nic nie gra, nic nie pasuje i choć można było
z samego pomysłu zrobić coś dobrego, dostaliśmy coś, o czym nawet za wiele
powiedzieć się nie da, a co z pamięci wypada zaraz po seansie.
Wzorowy
obywatel (46) – Kiepski odkrywa,
że przez zepsute radio słyszy rozmowy służb specjalnych i pakuje się w aferę
kryminalną. I niby służby specjalne, ale epizod nie tyle nie za specjalny, ile
wprost kiepski.
Świnia w
każdym domu (71) – Paździoch i
Kiepscy hodowcami? Ten pierwszy zajmuje się hodowlą świni miejskiej w domu,
Kiepski stawia na śpiewające kapusty posadzone w salonie. Co tu mogło się nie
udać? Sami sobie odpowiedzcie. I jeszcze świnie tańczące do rytmów śpiewających
kapust i popis efektów specjalnych jakby robionych przez kogoś, kto nie potrafi
obsłużyć komputera. Na samo wspomnienie aż łzawią oczy. Smok z „Wiedźmina” to przy
tym oscarowa robota.
Telejajka
(148) – ten odcinek to ważny moment serialu,
ale ważny nie oznacza tutaj dobrego. Walduś z serialu odszedł, wyjechał do
Ameryki, jak się potem okazało, twórcy postanowili go zastąpić kuzynem ze wsi,
Ziemkiem. No i Ziemek w mieście chce zarabiać, na fujarce najlepiej i… I widać
brak pomysłu, Ziemek to postać słaba i irytująca, wtórna względem Waldka, ale o
wiele gorzej skrojona. I jeszcze słabo zagrana. A epizod i jego finał…
kiepścizna, mimo, że pewne zadatki na coś zabawnego posiadał.
Bob (249) – chyba dla wszystkich fanów serialu
najlepsze odcinki to te z numerami 200-300. Niestety i tam zdarzały się porażki
takie, jak „Bob”. Boczek zmienia nazwisko na „Bob Marlej” i nagle zaczyna wzbudzać
zainteresowanie wszystkich, poza Ferdkiem. I niby mogła być z tego fajna satyra
na to, jak ludzie interesują się bzdurami, którymi interesować się nie warto –
i jak tego zainteresowania zazdroszczą innym, a także jak nie pamiętają, jacy
sami byli – a wyszły flaki z olejem, które ani nie są śmieszne, ani nie mają w
sobie powagi czy głębi, które mogłyby ocalić ten epizod.
Zwierzę
medialne (358) – Ferdek zostaje
bohaterem, po tym, jak udaje mu się cało wyjść ze spotkania ze zbiegłą małpą i…
I nuda jest niemiłosierna. Epizod nie śmieszy, humor pokazuje żenujący poziom,
satyra praktycznie nie istnieje, bo satyry tak łopatologicznej w ogóle nie da
się brać pod uwagę, a fabuła nie ma w sobie nic ciekawego. Co więcej potem, pod
koniec serialu, wątek ten zostanie znów odtworzony w jeszcze gorszej wersji. Na
szczęście są jeszcze odcinki takie, jak ten, w którym Ferdek zostaje bohaterem
ratując Paździocha przed pożarem za pomocą zawartości… własnego pęcherza. A
skoro humor tak fizjologiczny stoi o niebo wyżej, niż to, co prezentuje
„Zwierzę medialne”… sami dopowiedzcie sobie resztę.
Myszy i
ludzie (370) – władzę w Polsce chcą przejąć szczury.
Ferdek postanawia ratować kraj i schodzi do kanałów. Jeśli trzeba dodawać coś
więcej i tłumaczyć dlaczego ten epizod jest tak kiepski…
I'am
łoczing you (404) – czyli co by było,
gdyby kobiety naszych bohaterów uznały, że rodzina powinna funkcjonować jako
korpo, a ich mężowie być zatrudniani na śmieciowych umowach. I gdyby nie tak
tandetny scenariusz, mogłoby z tego być coś ciekawego, ale na tym etapie serial
był już cieniem dawnego siebie, humor żenował, a pomysłów – także na
poprowadzenie fabuł – brakowało niemal zupełnie.
Szalona
lokomotywa (459) – czyli kolejna
powtórka z rozrywki. Fabuła to kopia odcinka „Euro” z tym, że tam mieliśmy
budowę stadionu na miejscu kamienicy, a tu dworca kolejowego. Wnioski i
zakończenie też niemal identyczne. A dla fanów zostaje niesmak, że znów dostali
to samo, ale o wiele gorzej podane i pozbawione tego, co w serialu cenią. Żeby
jednak zrobić kopiuj-wklej scenariusza, a jednocześnie zabić w nim wszystko,
czym stał ten serial, to już wielka sztuka.
Małpia
grypa (474) – znów małpa i znów beznadziejna
historia. To, że pomysł z różnymi chorobami w serialu już był nieraz to jedno,
ale że historia o tym, jak ludzie, poza Ferdkiem zaczynają zmieniać się w
małpy, jest poprowadzona głupiej, niż wskazuje na to sam idiotyczny pomysł to
już coś, czego twórcom wybaczyć się nie da. Niby dwadzieścia minut, a ciężko
jest przebrnąć przez ten epizod.
Tadeusz
Surowy (491) – wziąć jedną z najbardziej wkurzających
wówczas postaci serialu i uczynić ją królem? Gdy Kopciński zostaje królem
Polski, przybiera tytułowy pseudonim i… i tylko Ferdek nie chce uznać jego
władzy. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda, napisana od niechcenia jakby po pijaku
na kolanie. Gdyby chcieć zastosować tu jakieś kulinarne porównanie, trzeba by
powiedzieć, że miało być dobrze wypieczone danie, a dostaliśmy coś surowego i
na dodatek nieświeżego.
Moby
Dick (492) – klasyka w kiepskim wykonaniu. We
Wrocławiu, gdzie dzieje się akcja serialu, mieliśmy już piranie i rekiny i
fajnie to wyszło, teraz mamy wieloryba w Odrze, walenia… no i wszystko się
walnęło. Mieszkańcy kamienicy płyną zapolować na mięso, a wspiera ich
legendarny wielorybnik. A z głupoty tego scenariusza my zgrzytamy zębami i
czekamy by ta żenada żerowania na klasyku – i „Szczękach” – dobiegła końca.
Plus na dokładkę Daniel Olbrychski, który chyba miał ratować serial, ale
manierą swojego grania – albo nie grania tylko bycia, bo on od długich już lat
gra jedną, tę samą rolę, jakby nie umiał już być inny – tylko pomaga mu
osiągnąć dno.
Zbigniew
Wodecki (493) – czyli próba zrobienia sentymentalnego
dla współczesnych ludzi w wieku średnim odcinka. Wodecki zamiast w hotelu,
zamieszkać ma u Kiepskich na czas swoich występów. I w sumie nic z tego nie
wynika, epizod oczywisty do bólu, wypełniony muzyką, której ja osobiście nie
trawię i niemający do zaoferowania nic, poza próbą zagrania na tych
wspomnianych sentymentach.
Mocne
uderzenie (506) – i jeszcze gorszy
epizod z muzyką. Tym razem Ferdek zdobywa perkusję i uczy się grać i… Sami
wiecie. Gościnnie występuje Big Cyc, właściwie tylko po to, by pokazać nam, jak
może nie pasować do serialu, do którego zrobił piosenkę tytułową (i gdzie sam
się pojawiał w tej czy innej formie). Ogląda się to z zażenowaniem – i cały
epizod, i występ Skiby z kolegami, którzy chcą pokazać, że jeszcze mogą, że
potrafią, a wychodzi to jak występ Rodowicz z playbacku na jakimś Sylwestrze...
Grzmot (534) – odejście Patricka Yoki i zastąpienie go
Arkiem Drabińskim na fotelu reżysera nie było tak fatalnym błędem, jak
późniejsza zmiana scenarzystów, ale też bardziej to był strzał w kolano, niż w
dziesiątkę. A ta historia o Boczku, który zostaje golfiarzem i prezesie,
chcącym wykorzystać ten fakt do własnych celów, rozczarowuje na każdym polu.
Paź
królowej (540) – Jolasia chce
zostać królową, bo czemu nie, skoro królową się czuje. No i inne kobiety idą w
jej ślady, a my przekonujemy się, jak kiepski był to pomysł. Odcinek kolorowy,
ale pusty, jak wydmuszka. Przy tak prostackiej treści nic go nie było w stanie
ocalić, a cały ten wizualny przepych wydaje się okrywać żałosną nagość. Ale nic
z tego, może są pióra, falbanki i biżuteria, ale co z tego, jak z drugiej
strony wszystko to świeci gołą d…a wystawioną na widok publiczny?
Nasz
człowiek z Paragwaju (542) – wielu narzeka, że
Jolasia to kiepska postać, ale wprowadzenie syna Paździocha dopiero pokazało
każdemu, jak źle można skroić nowych bohaterów. A twórcy nie powiedzieli w tej
materii jeszcze ostatniego słowa, jak miało się okazać. Ten odcinek zaś, drugi
z jego udziałem, to porażka na całej linii. W idiotycznej fabule o tym, jak
Janusz daje Ferdkowi w prezencie małpkę, odbija się zupełny brak pomysłów
autorów, ale i całkowite zagubienie gdzieś wyczucia serialu i świadomości tego,
jaki powinien być. Znów jest barwnie, kolorowo, ale fabularnie i intelektualnie
beznadziejnie ubogo.
Latarenka
(549) – Waldek zostaje porażony przez piorun i
zdobywa moce lecznicze. Efekt? Wystarczy przypomnieć scenę, w której Waldemar
stawia do pionu pewną obwisłą cześć ciała prezesa Kozłowskiego, żeby wyobrazić
sobie, jaki poziom żenady prezentuje ten epizod. Jak to jest, że kiedyś nawet
tak głupie żarty miały coś w sobie, a w odcinkach takich jak ten okazują się
wybrzmiewać, jak idiotyczny żart wymyślony przez średnio rozgarniętego
gimnazjalistę?
Ciasteczka
wujka Booble'a (560) – satyra na
komputery i pliki cookies. Czyli popis jednego z nowych scenarzystów, jak nie
powinno się robić „Kiepskich”. Boczek częstuje wszystkich ciastkami, a nikt,
poza Ferdkiem, nie dostrzega, że coś tu konsumencko nie pasuje. Nazywanie takich
epizodów „Światem według Kiepskich” to jak mówienie, że najgorsze ciastka
złożone z samej chemii są zdrową żywnością.
Sezony 34-35
(565-589) – czyli to, co w serialu najgorsze. Ekipa
nowych scenarzystów chyba postanowiła, że nakręci jak najwięcej odcinków nie
mając żadnego na nie pomysłu, bo inaczej tego, co się dzieje nie da się
wytłumaczyć. Beznadziejne scenariusze stanowiące kopię tego, co już było, brak
wyczucia, zła reżyseria, złe prowadzenie akcji i postaci… Mówić można by
godzinami. Każdy epizod sprawia wrażenie, jakby ktoś przez kalkę przerysował
to, co już wcześniej napisano, tylko, że przy tym rysowaniu nie dość, że miał
poważne problemy ze wzrokiem, to jeszcze robił to wszystko trzęsącą się ręką. Efekt?
Niby jest to, co było, ale nijak tego nie przypomina, żarty i pomysły są żenujące,
jak nie były nigdy dotąd, wprowadzenie postaci Oskara i jego matki to po prostu
wstyd i splunięcie w twarz serialowi i jego fanom. Jak to mówią, trzeba wiedzieć,
kiedy skończyć i kiedy ze sceny zejść. Ta ekipa nie wiedziała i z tej sceny
spadła prosto na twarz, robiąc przy tym pod siebie. Wstyd, bo tak kultowy
serial zasłuży na lepsze zakończenie. I to wstyd tak beznadziejny, że
musieliśmy wymienić tu nie odcinki, a sezony, inaczej po prostu się nie dało. Jeśli
lubicie „Kiepskich”, omijajcie je szerokim łukiem i nawet nie patrzcie w ich
stronę.
Komentarze
Prześlij komentarz