The Amazing Spider-Man: The Complete Clone Saga Epic, Vol.3 - Mark Bagley, Pat Broderick, Sal Buscema, Steven Butler, Tom DeFalco, J. M. DeMatteis, Mike Deodato Jr., Steve Epting, Ron Garney, Phil Gosier, Tom Grummett, Ron Lim, David Michelinie, Darick Robertson, John Romita Jr.
I kolejny tom „Sagi klonów” do kolekcji. To co tu
mamy, w większości wyszło po polsku za czasów TM-Semic, sporo jednak materiału
to rzeczy wówczas nam poskąpione. A w tych poskąpionych jedna z największych
atrakcji numeru – „Planet of the Symbiotes”, czyli powrót Micheliniego do
tematu symbiontów, połączony z próbą wyjaśnienia wszystkiego na temat ich
pochodzenia. No i jest jeszcze ten jubileuszowy, wyśmienity zeszyt 400, w
którym… No po prostu super jest, bo i „Clone Saga” trzyma tu najczęściej znakomity jeszcze
poziom, i te mniej istotne dla niej samej historie też udane są, więc jest w co
się wgryźć.
Treść? Klonowanie się rozkręca! Po krótkim
przypomnieniu co było, wkraczamy z Kainem w sam środek ruin laboratorium
Jackala, by odkryć, że znajduje się tam kolejna kapsuła, a w niej… trzeci
Peter. Ale czy to rzeczywiście klon, czy może prawdziwy Parker? Gdy wszystko
komplikuje się coraz bardziej, Brock ma problemy z Venomem i ostatecznie
postanawia porzucić kostium. Ale z symbiontami dzieje się coś dziwnego i już
wkrótce na pajęczych bohaterów czeka nie lada wyznawanie. Mało? To jeszcze
ostatecznie szala zdrowia cioci May przechyla się i… A tu jeszcze pojawia się
policja, która szuka… No właśnie, kogo?
Dzieje się tu dużo i konkretnie. Sporo fajnych tu
historii, bo poza tym, co już wspomniałem, mamy choćby jeszcze „The Mark of
Kaine”, czyli spotkanie Kaine’a, Bena, Petera i drugiego Petera – i to w pełnej
wersji, nie to co od TM-Semic, które zupełnie pominęło piątą, finałową odsłonę
story arcu. No ale takie to były te tmsemicowe czasy. Wspominam z sentymentem,
dobrze wspominam, bo serwowano nam głównie opowieści z lat 80. i 90., czyli
najlepsze jak dla mnie, ale ślepy na wszystkie te błędy i cięcia nie jestem.
Więc sobie uzupełniam te braki, no ale nie o Semicach miałem mówić, a o trzecim
tomie „Sagi klonów”.
A tom fajny, bo w sumie też taki, od którego można
by to wszystko było zacząć. Bo mamy zeszyt wprowadzenia, który streszcza
wszystko to, co dotąd było. Takich streszczeń w „Sadze”, jako całości jest
sporo, bo w końcu to olbrzymia historia, rozpisana na jakieś 5000 stron i kilka
różnych serii plus masę specjalnych wydań, więc przypomnienia czasem to i owo
wymagało. A potem rozkręca się już na całego i choć tu zaczyna się całe to
powielanie i pomnażanie na dobre, historia ma i tempo, i sporo momentów
wnikania w postacie i świetny klimat też. Dużo tu powagi, dużo ciężaru, ponure
to to, bez typowych żartów (poza nietrafionymi momentami z żartującym Jackalem), za to z namnażaniem problemów i sypaniem się
wszystkiego. Emocjonująco jest, ale i emocjonalnie, szczególnie w wyśmienitym zeszycie
400, gdzie przekraczamy już punkt bez powrotu. I naprawdę wciąga to i wywołuje
żal, że takich historii już się nie robi. No i że „Clone Saga” ostatecznie
rozrosła się tak monstrualnie, że aż stała się parodią samej siebie.
Niezmiennie jednak nadal robi wrażenie. I wciąż
wznawiana jest w nowych edycjach (już i w „Epicach”). No i słusznie, bo wciąż
całość ma do zaoferowania wiele świetnych opowieści, wiele niezapomnianych
momentów. No i ten rozmach – jakie inne wydarzenie wewnątrz jakiejś serii
zajęło aż tyle zeszytów, co to? A jeszcze pamiętajmy o znakomitych rysunkach,
bo Bagley, bo Buscema, bo Sienkiewicz czy Butler są tu o szczytu swoich
możliwości i naprawdę dobrze nam robią. A że fabuły takich gości, jak DeMatteis
czy Michelinie – obok Straczynskiego, moi ulubieńcy zajmujący się „Spiderem” –
naprawdę robią robotę… No warto. I tyle w temacie.
Komentarze
Prześlij komentarz