LIGHT
SCIENCE FICTION
„Mickey7” (w filmowej wersji już niedługo jako
„Mickey17”) to taka fantastyka na wyluzowanie, bym powiedział. Lekka, prosta,
całkiem przyjemna, niewymagająca, ale jednak dostarczająca porcji fajnej
lektury. Bardziej to rzecz dla tych, którzy cenią sobie humorystyczną literaturę
oderwaną od ziemi – i mniej science niż fiction – bo jednak
właśnie w humor to wszystko idzie, ale jednak powieść Edwarda Ashtona (autora w
Polsce nieznanego, ale jednak nie debiutanta już) także jako Sci-Fi sprawdza
się całkiem dobrze, a i potrafi zaserwować nam nieco przyjemnego realizmu.
Tylko tyle, i aż tyle.
Niflheim, planeta do skolonizowania. Ekspedycja ma
pełne ręce roboty, ale wiadomo, niektóre rzeczy są za trudne dla normalnych
ludzi. Ale Mickey nie jest normalny. Mickey – a teraz to już właściwie tytułowy
Mickey7 – zarabia robiąc to, czego nie mogą robić inni i często przy tym ginąc.
Kiedy jeden Mickey traci życie, jego miejsce zajmuje kolejne sklonowane ciało,
do którego wgrana zostaje zawartość mózgu poprzednika. Robota niełatwa, ale ktoś
to musi robić. Ale co by było, gdyby popełniono błąd w stwierdzeniu zgonu
Mickeya, skoro zakazane jest by więcej niż jedna kopia funkcjonowała w tym
samym czasie?
O tym nasz bohater przekonuje się już niedługo,
kiedy znika w trakcie akcji i zostaje uznany za trupa. Powstaje nowy Mickey,
Mickey8, ale Mickey7 wraca i… I od teraz musi spróbować utrzymać w tajemnicy
fakt, że jest ich dwóch, bo inaczej obaj zostaną przerobieni na białko. Ale czy
to się może udać?
Gdyby do sięgnięcia po „Mickeya7” nie skłonił mnie
całkiem sympatyczny opis, zrobiłaby to informacja o filmie. Może nazwisko
reżysera nie byłoby aż taką wielką rekomendacją – Joon-ho Bon, choć twórcą jest
ciekawym, pozostaje dla mnie przereklamowany, a jego „Okja” okazała się dużym,
pełnym naiwności zawodem – to już fakt, że gra tam Robert Pattison, który od
lat pokazuje, że potrafi i że warto śledzić jego karierę i kolejne kinowe
obrazy, w których występuje, już jak najbardziej. Ale o filmie dowiedziałem się
przypadkiem, kiedy książka była już w drodze do mnie i informacja te jedynie
utrzymała mnie w przeświadczeniu, że dobrze zrobiłem.
I fakt, dobrze zrobiłem. Może życiowo fanem
zabawnej fantastyki nie jestem, ale jest paru autorów, których sobie cenię –
Terry Pratchett, Douglas Adams, R. C. Sherriff… To tak na szybko. Więc nigdy
nie mówię nie. A ta zabawna strona „Mickeya7” jest całkiem fajna i dobrze mi
podeszła. Podobnie jak tematy SF, szczególnie wątki i zawiłości klonowania,
wypadają dość intrygująco. Wszystko to co prawda jest proste, nastawione na to,
by było lekkie i przyjemne, ale jednak też nie ma w tym nadmiernych uproszczeń
i unikania cięższych rzeczy.
Wykonanie? Powieść napisana jest przywozicie,
chociaż dialogi jakoś mi zgrzytały i wydawały się dziwnie nienaturalne, jakieś
trochę drętwe. Na szczęście opisy, samo prowadzenie akcji czy podanie treści
wypadły już całkiem dobrze i bardzo szybko się to wszystko czytało, bo strony
nie są przeładowane tekstem czy nadmiernie rozwleczonymi prezentacjami
okoliczności i plenerów. Sprawnie wyważona lektura i tyle. Z tym, że z tych
lekkich, niewymagających za wiele, bardziej rozrywkowych, niż skłaniających do
zadumy (acz znalazło się tu parę bardziej stymulujących momentów) i zapewniająca
dobrą zabawę na dzień-dwa z książką w ręku.
W skrócie: kto lubi taką lżejszą odsłonę fantastyki
popularno-naukowej, śmiało może. To nie jest poziom mistrzów, ale też i nie
stanowi zawodu czy rozczarowania. Parę rzeczy mogło być lepiej, to i owo bym
zmienił, jak te dialogi, ale ogół zapewnił mi sporo frajdy i nie żałuję. A i
doceniam ładne wydanie w twardej oprawie, niby drobiazg, a jednak wart
docenienia.
Komentarze
Prześlij komentarz