PRZYJEMNI
I PROŚCI
Macie tak, że lubicie jakiegoś bohatera do tego
stopnia, że kupujecie większość, jeśli nie wszystko co wychodzi z jego
udziałem, nawet jeśli pojawia się na jednym tylko kadrze? Ja tak mam z Lobo,
przez niego sięgnąłem po parę rzeczy, które mnie jakoś nie kręciły, ale że się
pojawiał, nawet gdzieś w tle („Hal Jordan i Korpus Zielonych Latarni #2” czy „Injustice:
Bogowie pośród nas: Rok czwarty”), brałem się za to. Z tych samych pobudek
sięgnąłem po album „Odważni i niezłomni”, lata temu to było, ale w końcu do
niego wróciłem i… No i wrażenia się nie zmieniły, kawał niezłej komiksowej
roboty, ale niestety dla fanów głównego nurtu, bo Lobo tu, jak w podobnych
historiach, gdzie twórcy nie mogą pokazać go, jak należy, pozostaje ułagodzonym
i nieco wykastrowanym gostkiem, trochę tępym i pyskatym, choć całkiem
honorowym.
W trakcie rutynowego kosmicznego patrolu Green
Lantern natrafia na unoszące się dwieście kilometrów nad Ziemią zwłoki
zastrzelonego mężczyzny. Już samo to brzmi osobliwie, szczególnie, że według
danych od wczoraj nie było w tej strefie nikogo, a ciało znajduje się tu
zaledwie od dwudziestu minut, kiedy jednak kontaktuje się z Batmanem,
przekonuje się, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej. W jaskini człowieka
nietoperza znaleziony został identyczny trup – tak samo zresztą, jak w redakcji
Daily Planet, na Atlantydzie, w muzeum Flasha i kilkudziesięciu innych
miejscach. Wszystkie zwłoki maja takie same rany, wyglądają identycznie i nawet
odciski palców posiadają jednakowe. Co to oznacza? Atakowani przez kolejnych
wrogów bohaterowie, starają się zbadać pozostawiony przy ciele trop. Śledztwo
wiedzie ich w coraz to bardziej niezwykłe miejsca i przecina ich drogi z
drogami innych herosów. Supergirl. Lobo. Blue Beetle. Adam Strange. Legion Superbohaterów.
Wszyscy oni mają do odegrania swoją rolę, a stawka jest wysoka – w ręce wroga
wpadła Księga Losu dająca mu wgląd w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość,
co może stanowić zagrożenie dla całej naszej rzeczywistości…
„Odważni i niezłomni” to seria, która wystartowała
w latach 50. XX wieku i była kolejną antologią z krótkimi historiami o różnych
herosach. W roku 1963 wraz z numerem 50. wszystko się zmieniło, bo seria stała
się polem do serwowania nam wspólnych przygód różnych bohaterów – ot dwóch
herosów DC spotykało się w każdym numerze i razem działało. To zresztą w ten
sposób zaczęły się wszelkie popularne po dziś dzień team-upy, więc to rzecz
ważna, choć niekoniecznie udana. Mamy tu w końcu przedruk tego numeru, od
którego wszystko bierze swój początek no i naiwna to ramotka, jakich wiele i
trzeba lubić starocia, żeby dobrze się bawić. Ale to nie ona jest tu
najważniejsza, a pierwsze sześć zeszytów nowej serii z 2007 roku.
A te zeszyty napisał nie kto inny, jak Mark Waid,
specjalista od takich zbieranin bawiących się wątkami z całych dekad wydania
opowieści, jak „Kingdom Come” i to, co zrobił to album w świetny sposób
korespondujący zarówno z założeniami serii, jak i składający hołd jej samej
oraz opowieściom ze Srebrnej Ery. Na dodatek wymyślona przez Waida historia
jest ciekawa sama w sobie, a nagromadzenie bohaterów i epickość przedstawionych
wydarzeń bardziej przypominają kolejny event, niż jeszcze jeden story arc
opowiedziany w ramach danego cyklu. Każdy zeszyt to co prawda spotkania dwóch różnych
bohaterów, ale wszystko to w ramach większej opowieści, która składa się w
jedną całość. Okej, postacie nakreślone przez niego wydają się nieco zbyt
wyraziste, jakby skrojone z samych cech dla nich charakterystycznych (w tym ten
Lobo, całkiem fajnie nakreślony, ale gdzie mu do tych wersji znanych z miniserii
solowych), zamiast pójścia w coś bardziej krwistego, ale jest spoko, a Super-Girl
akurat fajnie wyszła. Interakcje między nimi wypadają dobrze, a całość czyta
się przyjemnie.
Do tego świetne rysunki – zmarły dwa lata temu George
Pérez to był gość, który potrafił w detal, w realizm, w natłok w kadrach, a
jednak czytelność. Widowiskowe to jest, znakomicie zrobione i z charakterem. Klasyczne,
ale i nowoczesne, no graficznie perełka dla każdego. Fabularnie już
niekoniecznie, bo choć dobra, to rzecz głównie dla fanów – prosta, ale przyjemna
– której spora część mocy tkwi też w kontekście i zabawie schematem. Ale i tak warto.
Komentarze
Prześlij komentarz