Phantasmata – Piotr GENE Kowalski, Rafał Gosieniecki

POLSKI SANDMAN

 

Polacy nie gęsi i swojego „Sandmana” mają. Takie zawsze miałem wrażenie czytając „Phantasmatę”, czyli chyba jeden z najchętniej wspominanych komiksów z czasów „Produktu”. Dziwna, oniryczna seria Gosienieckiego i Kowalskiego w zasadzie darzona jest już kultem i każdy by chciał, żeby to wróciło, żeby zbiorczo i w ogóle. No i wróci, w nowym „Produkcie”, po latach, jak ostatnio zostało zapowiedziane, a co dalej? Kto to wie, jak zawsze czas pokaże, a ja sobie wróciłem, wróciłem do tych / tej historii, bo przecież i są tu epizody samodzielne, i jest większa całość. I nadal fajnie jest. Nadal z klimatem i jakimś takim feelingiem, który zostaje z czytelnikiem na dłużej.

 

Miejsce nazwane po prostu „Miejscem”. To tu żyją, pośród całej masy specyficznych postaci, Jedwabnik, Latarnik i Księgarz, którzy angażują się w różne rzeczy, ale i stają się naszymi przewodnikami.

 

Mówiąc o „Phantasmacie” można by rzucić jakąś anegdotkę, ot chociażby tę legendę, że pewnego razu, jak rysownikowi zabrakło tuszu, kończył pracę za pomocą smoły, jaka zebrała się w popielniczce. Można by wspomnieć, że ten Piotr Kowalki, który narysował serię, to nie ten Piotr Kowalki od „Gail”, „SEX” (dla Image”) czy „Malignant Man” (dla Boom!Studios, do scenariusza Jamesa Wana, który dał nam filmową „Piłę” chociażby), bo ten tu pisze, a tamtej rysuje. Można by też trochę pogadać o tym, że jednak to nie jedyna rodzima oniryczna seria. I można by wspomnieć, że ci sami twórcy dali nam też „Pattern”. No sporo by można. Jedno jednak trzeba: „Phantasmata” była jednym z najlepszych, co „Produkt” miał w ofercie. Jednym z tych tytułów, które pozornie do niego nie pasowały (dlatego w końcu powstała tzw. „Strefa Kwasu”, gdzie na końcu magazynu lądowało to, co bardziej porąbane i oderwane od życia – czyli gdzie lądowała „Phantasmata”), a jednak stały się czymś, co pokochali czytelnicy.

 


Miejsce akcji, duszne, dziwne, wykręcone. Miejsce trochę sandmanowe, zaludnione postaciami takimi, jak ono samo – dziwnymi, nieco filozofującymi, nie do końca realnymi – pełne wydarzeń, jak na styku czegoś z Lyncha, Burtona, ludzkich snów i cyrkowego freak show. osobliwe, ale frapujące. Czasem prostsze, czasem bardziej złożone, alegoryczne, bajkowe, horrorowe… Chyba już sami łapiecie, jakie. Czytało się to dobrze, rzecz miała duszny klimat no i znakomite rysunki. Okej, na początku niewyrobione jeszcze tak bardzo, ewoluujące, ale w tej brudnej kresce, w tym dymie, w tych cieniach… No kryło się wiele, wpadało to wszystko w oko i miało swój charakter. Zresztą po dziś dzień ma, choć można dopatrzyć się wielu inspiracji – co nie zmieni faktu, że rysownik zrobił tu coś swojego, autorskiego i w dobrym stylu.

 


I chyba nic więcej dodawać nie trzeba, prawda? Chyba tylko tyle, że chciałoby się wznowienia, zbiorczaka no i że jest to materiał na naprawdę fajny, rodzimy album, którym można by podbijać zachodnie rynki. Czemu nie spróbować?

Komentarze