POLSKI
SANDMAN
Polacy nie gęsi i swojego „Sandmana” mają. Takie
zawsze miałem wrażenie czytając „Phantasmatę”, czyli chyba jeden z najchętniej
wspominanych komiksów z czasów „Produktu”. Dziwna, oniryczna seria
Gosienieckiego i Kowalskiego w zasadzie darzona jest już kultem i każdy by
chciał, żeby to wróciło, żeby zbiorczo i w ogóle. No i wróci, w nowym
„Produkcie”, po latach, jak ostatnio zostało zapowiedziane, a co dalej? Kto to
wie, jak zawsze czas pokaże, a ja sobie wróciłem, wróciłem do tych / tej
historii, bo przecież i są tu epizody samodzielne, i jest większa całość. I
nadal fajnie jest. Nadal z klimatem i jakimś takim feelingiem, który zostaje z
czytelnikiem na dłużej.
Miejsce nazwane po prostu „Miejscem”. To tu żyją,
pośród całej masy specyficznych postaci, Jedwabnik, Latarnik i Księgarz, którzy
angażują się w różne rzeczy, ale i stają się naszymi przewodnikami.
Mówiąc o „Phantasmacie” można by rzucić jakąś
anegdotkę, ot chociażby tę legendę, że pewnego razu, jak rysownikowi zabrakło
tuszu, kończył pracę za pomocą smoły, jaka zebrała się w popielniczce. Można by
wspomnieć, że ten Piotr Kowalki, który narysował serię, to nie ten Piotr
Kowalki od „Gail”, „SEX” (dla Image”) czy „Malignant Man” (dla Boom!Studios, do
scenariusza Jamesa Wana, który dał nam filmową „Piłę” chociażby), bo ten tu
pisze, a tamtej rysuje. Można by też trochę pogadać o tym, że jednak to nie
jedyna rodzima oniryczna seria. I można by wspomnieć, że ci sami twórcy dali
nam też „Pattern”. No sporo by można. Jedno jednak trzeba: „Phantasmata” była
jednym z najlepszych, co „Produkt” miał w ofercie. Jednym z tych tytułów, które
pozornie do niego nie pasowały (dlatego w końcu powstała tzw. „Strefa Kwasu”,
gdzie na końcu magazynu lądowało to, co bardziej porąbane i oderwane od życia –
czyli gdzie lądowała „Phantasmata”), a jednak stały się czymś, co pokochali
czytelnicy.
Miejsce akcji, duszne, dziwne, wykręcone. Miejsce
trochę sandmanowe, zaludnione postaciami takimi, jak ono samo – dziwnymi, nieco
filozofującymi, nie do końca realnymi – pełne wydarzeń, jak na styku czegoś z
Lyncha, Burtona, ludzkich snów i cyrkowego freak show. osobliwe, ale frapujące.
Czasem prostsze, czasem bardziej złożone, alegoryczne, bajkowe, horrorowe…
Chyba już sami łapiecie, jakie. Czytało się to dobrze, rzecz miała duszny
klimat no i znakomite rysunki. Okej, na początku niewyrobione jeszcze tak
bardzo, ewoluujące, ale w tej brudnej kresce, w tym dymie, w tych cieniach… No
kryło się wiele, wpadało to wszystko w oko i miało swój charakter. Zresztą po
dziś dzień ma, choć można dopatrzyć się wielu inspiracji – co nie zmieni faktu,
że rysownik zrobił tu coś swojego, autorskiego i w dobrym stylu.
I chyba nic więcej dodawać nie trzeba, prawda?
Chyba tylko tyle, że chciałoby się wznowienia, zbiorczaka no i że jest to
materiał na naprawdę fajny, rodzimy album, którym można by podbijać zachodnie
rynki. Czemu nie spróbować?
Komentarze
Prześlij komentarz