Samotność Anioła Zagłady: Adam – Robert J. Szmidt

NIELOGICZNA ZAGŁADA

 

„Samotność Anioła Zagłady”. Wróciłem przez nową część: „Ewa” (ale o niej kiedy indziej), tak żeby się przekonać, upewnić i… No i nadal jest to samo, co lata temu. Co dokładnie piętnaście lat temu, bo takie "okrągłe" urodzinki świętuje właśnie powieść. Fajny początek, a potem im dalej w ten las, tym mniej ciekawie, bardziej naiwnie, z nielogicznymi pomysłami, niekonsekwencją, do bólu przewidywalne, by nie rzec oczywiste i bardzo płytkie, nastawione na jakąś taką męską, niewyszukaną rozrywkę.

 

Adam Sawyer pracuje w bazie nuklearnej. Cel jego pracy jest w zasadzie jedne: utrzymywać wszystko w gotowości na wypadek konieczności wciśnięcia czerwonego guzika. I pewnego dnia ten moment nadchodzi. Adam i jego partnerka mają jeszcze nadzieję, że to tylko test, kolejny sprawdzian ich gotowości bojowej, ale niestety – głowice zostają uzbrojone i wystrzelone w kierunku Rosji w odpowiedzi na rosyjski atak. Setki, tysiące bomb atomowych, wodorowych i neutronowych niszczy największe miasta, zabija populację Ziemi, nadchodzi zagłada. Adam i jego partnerka, Sue, mają jednak okazję, jak kilku nielicznych podobnych pracowników tego typu miejsc, przetrwać. Istnieje coś, co nazywa się projektem Arka. Na wypadek zagłady zebrano wszystko, co niezbędne do swoistej odbudowy świata, kiedy już to będzie możliwe, a ludzie tacy, jak oni, przyszli Adamowie i Ewy postapokaliptycznego nowego początku, najbliższe dziesięć lat mają spędzić w kriogenicznych komorach, by wybudzić się, kiedy wyjście na powierzchnię i zaczęcie planu odbudowy będzie możliwe. Wchodzą więc do komór, zasypiają i…

Adam zostaje wybudzony na skutek alarmu ledwie trzy lata po apokalipsie. Okazuje się, że doszło do awarii, Sue, która była w ciąży i przez tę ciążę wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej, umarła, a on, chcąc ją ratować, odbiera sobie dostęp do komory. W efekcie zostaje sam, nie może nawet popełnić samobójstwa, postanawia więc wyjść na powierzchnię, gdzie powinno być już w miarę bezpiecznie i… I od tej chwili czeka go iście męska przygoda, wielka podróż przez spustoszoną Amerykę aż do… Właśnie, dokąd?

 

Zerżnięte to z „Seksmisji” i to na całego. Takie było moje pierwsze wrażenie. Tu i tam bohaterowie zapadają w kriogeniczny sen, by obudzić się w niewłaściwym czasie, w świecie po apokalipsie, gdzie nie mają już nikogo. I tu i tam przewija się też temat próby odbudowy świata sprzed zagłady, w obu przypadkach raczej potraktowany po macoszemu, jako w zasadzie jeden z elementów tła, z tym, że tu było to zasadniczym celem, a w filmie Machulskiego wynikło w zasadzie samo z siebie. Na tym kopiowania innych w zasadzie nie koniec, bo potem „Anioł” zmienia się w swoistego „Mad Maxa”, a może bardziej ogólnie w takie amerykańskie kino drogi, sztampowe już na samym początku swojego istnienia. Stara się przy tym Szmidt być amerykański, jak to tylko możliwe, całkiem nieźle odrobił tu zadanie z geografii, trzeba mu to oddać, nieźle wczuwa się w amerykańskie klimaty – takie bardziej popkulturowe, niż faktyczne, ale o to chyba chodziło – ale ogólnie z każdą stroną nuży to coraz bardziej i coraz bardziej nijakie się staje.

 

Okej, sama książka wchodzi szybko i lekko, więc tragedii nie ma, po prostu to, co zaczyna się naprawdę przyjemnie, choć sztampowo, z czasem zmienia się w typowe, nijakie postapo, jakich masa. Brak oryginalności łączy się tu z brakiem głębi, przesłania, ambicji. No i brakiem logiki, bo konstrukcja świata, mechanika tego, co się zepsuło, a co nie… no wszystko to leży i kwiczy. Dziwi fakt, że autor tak bardzo nie przemyślał tych wątków, chociaż ogólnie wszelkie elementy rozkminiać się starał. Jak i dziwi fakt, że nie pogłębił Szmidt tematu wyrzutów sumienia, żalu, psychicznego obciążenia bohatera. Adam to anioł zagłady, jeden z ludzi, którzy wcisnęli guziki posyłające rakiety atomowe, ale zero w sumie go to obchodzi. Jest taki wątek w szóstym sezonie „24 godzin”, w którym głównym bohater, Jack Bauer, po półtora roku uwięzienia i tortur ma silną psychiczną traumę, ale zapomina ją po kilku krótkich godzinach, jedynie jeszcze na moment, w scenie, w której musi torturować własnego brata, jakby sobie o tym przypomina, ale to tyle. Trauma, którą musiałby przepracowywać latami, wyparowuje niemal od razu. Podobnie jest tu: Adam niby ma jakieś szczątkowe wyrzuty sumienia, niby coś go gryzie jakby przez moment, ale właściwie zero przejmuje go to wszystko. Nie widać by przejął się śmiercią miliardów, okej, spoko, ale że nie przejął się śmiercią kobiety, którą kochał? Że w sumie przez ich własną głupią wpadkę zginęła ona i ich nienarodzone dziecko? Ot taki bezrefleksyjny typ, którego polubić się nie da wyłania się z tego wszystkiego. I tylko czasem autor przypomina sobie, że on jednak coś tam przeżyć w związku z tym powinien, więc przeżywa, acz nijako, bez emocji i w zasadzie bez znaczenia.

 

I ten typ ma taki fart, że szkoda gadać. Znajduje wodę hurtowo. Skażenie jest minimalne, dzięki użyciu nowej broni (choć wcale nie powinno takie być), więc nie musi na nic uważać. Broń zniszczyła to, co organiczne? Spoko, on i tak znajdzie organiczne produkty do jedzenia. I takich przykładów można by mnożyć. A to boli, to drażni, to irytuje. Bo ile można takiego naciągania? Ile można nieustannego deus ex machina? Wiadomo, w coś się pakuje, coś mu nie wychodzi, ale to tylko po to, by coś się działo, bo i tak zaraz cudownie się z tego wybroni. Więc im dalej, tym gorzej z książką, przyjemnością płynącą z lektury czy logiką. Jeśli Szmidt chciał w ten sposób odnieść się do bezsensownych wątków z postapokaliptycznego „Głodu” Mastertona, którym też brakowało sensu to mu się to udało, ale ze szkodą dla powieści. Widać jednak, że chciał czegoś innego – męskiej przygody, podróży jak Route 66, American Dream, ale z całymi wymarłymi Stanami do zabawy, do mieszkania w hotelowych apartamentach za darmo, picia drogich alkoholi i tym podobnych atrakcji. A to też jest rozczarowujące, choć czasem nastrojowe, podejście do historii, płytkie i ograniczone.

 

W skrócie: można. Jak jesteście zagorzałymi miłośnikami postapo możecie, bo w sumie ani to gorsze od 90% procent tego, co w gatunku wychodzi, ani lepsze. Ot typowe, ale całkiem nieźle pociągnięte w drugiej części. Reszta śmiało może obejść szerokim łukiem, niczego nie tracąc (chyba, że jesteście fanami Andrzeja Ziemiańskiego, któremu Szmidt już kiedyś podkradł postać, a o którym tu wspomina i taka wzmianka Was ciekawi). I to w zasadzie tyle. No może jeszcze mały drobiazg, tak dla formalności. Niedawno rzecz wróciła w nowym wydaniu. Nie wiem, czy autor coś tam poprawił czy nie, mam stare, pierwsze wydano z beznadziejną okładką – ta w nowym, od Dark Crayon, jak zawsze znakomita – ale z fajnie stylizowanymi stronami, więc na nim się opieram.

Komentarze