NIELOGICZNA
ZAGŁADA
„Samotność Anioła Zagłady”. Wróciłem przez nową
część: „Ewa” (ale o niej kiedy indziej), tak żeby się
przekonać, upewnić i… No i nadal jest to samo, co lata temu. Co dokładnie piętnaście lat temu, bo takie "okrągłe" urodzinki świętuje właśnie powieść. Fajny początek, a
potem im dalej w ten las, tym mniej ciekawie, bardziej naiwnie, z nielogicznymi
pomysłami, niekonsekwencją, do bólu przewidywalne, by nie rzec oczywiste i bardzo
płytkie, nastawione na jakąś taką męską, niewyszukaną rozrywkę.
Adam Sawyer pracuje w bazie nuklearnej. Cel jego
pracy jest w zasadzie jedne: utrzymywać wszystko w gotowości na wypadek
konieczności wciśnięcia czerwonego guzika. I pewnego dnia ten moment nadchodzi.
Adam i jego partnerka mają jeszcze nadzieję, że to tylko test, kolejny sprawdzian
ich gotowości bojowej, ale niestety – głowice zostają uzbrojone i wystrzelone w
kierunku Rosji w odpowiedzi na rosyjski atak. Setki, tysiące bomb atomowych,
wodorowych i neutronowych niszczy największe miasta, zabija populację Ziemi,
nadchodzi zagłada. Adam i jego partnerka, Sue, mają jednak okazję, jak kilku
nielicznych podobnych pracowników tego typu miejsc, przetrwać. Istnieje coś, co
nazywa się projektem Arka. Na wypadek zagłady zebrano wszystko, co niezbędne do
swoistej odbudowy świata, kiedy już to będzie możliwe, a ludzie tacy, jak oni,
przyszli Adamowie i Ewy postapokaliptycznego nowego początku, najbliższe dziesięć
lat mają spędzić w kriogenicznych komorach, by wybudzić się, kiedy wyjście na
powierzchnię i zaczęcie planu odbudowy będzie możliwe. Wchodzą więc do komór, zasypiają
i…
Adam zostaje wybudzony na skutek alarmu ledwie trzy
lata po apokalipsie. Okazuje się, że doszło do awarii, Sue, która była w ciąży
i przez tę ciążę wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej, umarła, a on, chcąc
ją ratować, odbiera sobie dostęp do komory. W efekcie zostaje sam, nie może
nawet popełnić samobójstwa, postanawia więc wyjść na powierzchnię, gdzie
powinno być już w miarę bezpiecznie i… I od tej chwili czeka go iście męska przygoda,
wielka podróż przez spustoszoną Amerykę aż do… Właśnie, dokąd?
Zerżnięte to z „Seksmisji” i to na całego. Takie
było moje pierwsze wrażenie. Tu i tam bohaterowie zapadają w kriogeniczny sen,
by obudzić się w niewłaściwym czasie, w świecie po apokalipsie, gdzie nie mają
już nikogo. I tu i tam przewija się też temat próby odbudowy świata sprzed
zagłady, w obu przypadkach raczej potraktowany po macoszemu, jako w zasadzie
jeden z elementów tła, z tym, że tu było to zasadniczym celem, a w filmie
Machulskiego wynikło w zasadzie samo z siebie. Na tym kopiowania innych w zasadzie
nie koniec, bo potem „Anioł” zmienia się w swoistego „Mad Maxa”, a może bardziej
ogólnie w takie amerykańskie kino drogi, sztampowe już na samym początku swojego
istnienia. Stara się przy tym Szmidt być amerykański, jak to tylko możliwe,
całkiem nieźle odrobił tu zadanie z geografii, trzeba mu to oddać, nieźle wczuwa
się w amerykańskie klimaty – takie bardziej popkulturowe, niż faktyczne, ale o
to chyba chodziło – ale ogólnie z każdą stroną nuży to coraz bardziej i coraz
bardziej nijakie się staje.
Okej, sama książka wchodzi szybko i lekko, więc
tragedii nie ma, po prostu to, co zaczyna się naprawdę przyjemnie, choć sztampowo,
z czasem zmienia się w typowe, nijakie postapo, jakich masa. Brak oryginalności
łączy się tu z brakiem głębi, przesłania, ambicji. No i brakiem logiki, bo konstrukcja
świata, mechanika tego, co się zepsuło, a co nie… no wszystko to leży i kwiczy.
Dziwi fakt, że autor tak bardzo nie przemyślał tych wątków, chociaż ogólnie wszelkie
elementy rozkminiać się starał. Jak i dziwi fakt, że nie pogłębił Szmidt tematu
wyrzutów sumienia, żalu, psychicznego obciążenia bohatera. Adam to anioł zagłady,
jeden z ludzi, którzy wcisnęli guziki posyłające rakiety atomowe, ale zero w
sumie go to obchodzi. Jest taki wątek w szóstym sezonie „24 godzin”, w którym
głównym bohater, Jack Bauer, po półtora roku uwięzienia i tortur ma silną psychiczną
traumę, ale zapomina ją po kilku krótkich godzinach, jedynie jeszcze na moment,
w scenie, w której musi torturować własnego brata, jakby sobie o tym
przypomina, ale to tyle. Trauma, którą musiałby przepracowywać latami, wyparowuje
niemal od razu. Podobnie jest tu: Adam niby ma jakieś szczątkowe wyrzuty
sumienia, niby coś go gryzie jakby przez moment, ale właściwie zero przejmuje
go to wszystko. Nie widać by przejął się śmiercią miliardów, okej, spoko, ale
że nie przejął się śmiercią kobiety, którą kochał? Że w sumie przez ich własną
głupią wpadkę zginęła ona i ich nienarodzone dziecko? Ot taki bezrefleksyjny
typ, którego polubić się nie da wyłania się z tego wszystkiego. I tylko czasem
autor przypomina sobie, że on jednak coś tam przeżyć w związku z tym powinien,
więc przeżywa, acz nijako, bez emocji i w zasadzie bez znaczenia.
I ten typ ma taki fart, że szkoda gadać. Znajduje wodę
hurtowo. Skażenie jest minimalne, dzięki użyciu nowej broni (choć wcale nie
powinno takie być), więc nie musi na nic uważać. Broń zniszczyła to, co organiczne?
Spoko, on i tak znajdzie organiczne produkty do jedzenia. I takich przykładów
można by mnożyć. A to boli, to drażni, to irytuje. Bo ile można takiego
naciągania? Ile można nieustannego deus ex machina? Wiadomo, w coś się pakuje, coś mu nie wychodzi, ale to tylko po to, by coś się działo, bo i tak zaraz cudownie się z tego wybroni. Więc im dalej, tym gorzej z
książką, przyjemnością płynącą z lektury czy logiką. Jeśli Szmidt chciał w ten
sposób odnieść się do bezsensownych wątków z postapokaliptycznego „Głodu” Mastertona,
którym też brakowało sensu to mu się to udało, ale ze szkodą dla powieści.
Widać jednak, że chciał czegoś innego – męskiej przygody, podróży jak Route 66,
American Dream, ale z całymi wymarłymi Stanami do zabawy, do mieszkania w hotelowych
apartamentach za darmo, picia drogich alkoholi i tym podobnych atrakcji. A to
też jest rozczarowujące, choć czasem nastrojowe, podejście do historii, płytkie
i ograniczone.
W skrócie: można. Jak jesteście zagorzałymi
miłośnikami postapo możecie, bo w sumie ani to gorsze od 90% procent tego, co w
gatunku wychodzi, ani lepsze. Ot typowe, ale całkiem nieźle pociągnięte w
drugiej części. Reszta śmiało może obejść szerokim łukiem, niczego nie tracąc (chyba, że jesteście fanami Andrzeja Ziemiańskiego, któremu Szmidt już kiedyś podkradł postać, a o którym tu wspomina i taka wzmianka Was ciekawi). I
to w zasadzie tyle. No może jeszcze mały drobiazg, tak dla formalności. Niedawno
rzecz wróciła w nowym wydaniu. Nie wiem, czy autor coś tam poprawił czy nie,
mam stare, pierwsze wydano z beznadziejną okładką – ta w nowym, od Dark Crayon,
jak zawsze znakomita – ale z fajnie stylizowanymi stronami, więc na nim się opieram.
Komentarze
Prześlij komentarz