KONIEC
WIEŃCZY DZIEŁO
„Koło czasu” tom czternasty. A właściwie dwunasty,
część trzecia, bo tak się Sandersonowi rozpisało po śmierci oryginalnego
autora, że to, co miało być dwunastą księgą i tak już rozległej, epickiej i
imponującej serii, ostatecznie stało się trzema oddzielnymi, opasłymi
tomiszczami. Bywa. Ważne, że te tomy naprawdę dały radę i że do końca udało im
się zachować poziom, z jednoczesnym wprowadzeniem zmian, które serii
najczęściej wyszły na dobre, jednocześnie nie wprowadzając w nią żadnego dysonansu.
W skrócie: udało się. Udało się wiele rzeczy – najważniejsze jednak pozostaje
to, że udało się skończyć serię i przy okazji udało się zrobić to w godny
sposób.
Zbliża się ostateczna walka. Gdy władcy decydują
czy poprzeć Smoka Odrodzonego, czy nie, ten podejmuje się działań, które mogą
stać się problematyczne. czy to nie pogrzebie jego szans na uzyskanie wsparcia?
Jak potoczy się ta ostateczna bitwa? Kto zwycięży? I jakie będą konsekwencje?
To było tak, że Jordan robił wszystko, by skończyć
swoje opus magnum, zanim zabiła go choroba. A kiedy już wiedział, że to się nie
uda, poświecił czas, żeby domknąć historię, skończyć ten dwunasty tom, ale nie
zdołał. Może myślał nad kolejnymi częściami, może chciał coś obok, może coś
kiedyś tam, nie wiem, ale zależało mu na domknięciu tego wszystkiego, a Jordan
zrobił to i to w sposób, w którym wrócił jakością do najlepszych tomów serii. i
taki jest też finał. Właściwie ten finał to taka wielka, epicka walka, najpierw
przygotowania do niej, potem w końcu to ostateczne starcie, a wreszcie epilog,
wielkie zakończenie i…
I jest epicko. Nie mówię, że wybitnie, całe „Koło
czasu” nie jest cyklem fantasy na miarę Tolkiena, choć z Tolkiena na początku
strasznie mocno czerpało, ale ma swój niezaprzeczalny urok. Piętnaście tomów,
każdy po mniej więcej tysiąc stron (bywa, że więcej, w tym mamy niemal 1200,
bywa, że mniej), które stawały się bestselerami i zdobywały uznanie (krytyki
też im nie żałowano, ale co tam), więc coś w tym musi być. I jest. łyknięcie
całej serii to wyzwanie, wymaga czasu, czasem brnięcia przez dłużyzny, bo te
się Jordanowi zdarzały, ale jednocześnie wiele w tym satysfakcji i dobrej zabawy.
Kiedyś, czytając po raz pierwszy dzieła Tolkiena, na początku tej drogi, mając
przed sobą wiele solidnych tomów, poczułem się podobnie, jak Frodo – jakbym
wyruszał w wielką wyprawę, która nieźle mnie przeciągnie, a na końcu zostawi
zdyszanego, zmęczonego, ale jednak zadowolonego. Podobnie czułem potem, po
latach, biorąc się za całą „Mroczną Wieżę”. I taką serią było też „Koło czasu”.
A ten ostatni tom to akcja, patos, pot, krew, łzy…
Dzieje się, naprawdę się dzieje. Jak na Sandersona przystało, lektura jest
lekka, niewymagająca, ale przyjemna. Seria w jego wykonaniu zyskuje właśnie na
tej lekkości i tu już trzeba samemu ocenić, czy nam to bardziej pasuje, niż
podejście Jordana, czy nie, acz wielkiej różnicy w ostatecznym rozrachunku nie
ma. Jest za to kawał solidnej fantasy, z paroma momentami wnoszącymi ciekawe
przemyślenia i implikacje.
Słowem podsumowania, warto. Całą serię, jak i ten
tom, ale wiadomo, nikt od tego tomu nie zacznie. „Koło czasu”, nomen omen,
wymaga czasu, wymaga zaangażowania, czasem wymaga też wierności, kiedy robi się
ciężko dla czytelnika, ale potrafi dobrze wynagrodzić. I, w tym nowym wydaniu
(choć powiem, że uwielbiałem też stare, z klasycznymi, od razu wprowadzającymi
w klimat fantasy okładkami) pięknie prezentuje się na półce.
Recenzja opublikowana na portalu sztukater.
Komentarze
Prześlij komentarz