X-Men: Pieśń Egzekutora –Scott Lobdell, Brandon Petersen, Peter David, Jim Lee, Fabian Nicieza, Andy Kubert, Greg Capullo, Jae Lee, Larry Storman
PIEŚŃ
X-EKUTORA
To jedna z tych X-Menowych historii, na których
wznowienie czekałem i to bardzo. Kiedyś narobiła sporo szumu wśród czytelników
nad Wisła, jedni się nią zachwycali, inni byli zawiedzeni, tak czy inaczej był
to jeden z największych (okej, największy) swego czasu eventów – a właściwie
crossoverów – na polskim rynku. Mnie kupił już wtedy, ale jeszcze bardziej
doceniłem całość, kiedy jakiś czas temu wróciłem do niej po latach. Machnąłem
nawet tekst, a jako że po ponownym odświeżeniu wiele się nie zmieniło i
podkradłem sam sobie nieco z niego do tej recki, jeśli czytaliście tamtą,
możecie sobie darować tę – albo przeskoczyć na koniec, gdzie omawiam co tu dorzucono.
A to, co chcę o tej opowieści powiedzieć to to, że warta jest uwagi. Mam do
niej sentyment, ale i bez tego jest po prostu świetną rzeczą dla wszystkich
lubiących dobre drużynowe superhero, gdzie dzieje się dużo, z ciągłymi zwrotami
akcji i jeszcze z niezłą, choć już mniejszą dawką rozkmin natury
społeczno-psychologicznej, choć te, po odejściu Claremonta (to pierwsza taka
epicka fabuła bez niego) zeszły na dalszy plan.
Wydaje się, że życie X-Men się układa. Angel jak
zwykle randkuje, profesor X szykuje się do wystąpienia, Scott i Jean układają
na nowo swoje relacje… Długo by wymieniać. Owszem, Logan nadal zmaga się z
konsekwencjami wydarzeń w Japonii, a Peter z samobójstwem brata, ale wszystko
powoli się klaruje. Do czasu. Oto bowiem ktoś planuje zamach na Charlesa. Gdy
jednak zamachowcy zostają zabici przez Cable’a, sytuacja zamiast się poprawić
komplikuje się jeszcze bardziej. Na scenę wkraczają jeźdźcy Apocalypse’a, do
tego Cable strzela do Xaviera, zapewniając że śmierć profesora będzie ocaleniem
dla przyszłości. Gdy postaci przybywa, a sytuacja plącze się coraz bardziej,
wydaje się, że możliwe będzie wszystko… co najgorsze. Czy X-Men i inni mutanci
zdołają wyjść cało z tego, co nadciąga?
Był rok 1996 kiedy „Pieś Egzekutora” miała swoją
premierę w Polsce. Rok kiedy rozbudowanych crossoverów ani eventów niemal w tym
kraju nie było. Przedsmakiem takich opowieści był „Mega Marvel: Fantastic Four”
posklejany z fragmentów „Wojny nieskończoności”, ale były to właśnie fragmenty,
a nie cały event (acz należy mu oddać, że wyjątkowo zahaczył nawet o inne
serie, dając nam pajęcze tie-iny do niego). Było też „Maximum Carnage”, rzecz
bardzo podobna rozmachem i tym, że działa się wewnątrz serii o danym herosie,
ale wtedy jeszcze nie była wydana w całości… Właśnie, może i ta opowieść nie
miała wpływu na resztę uniwersum, ale robiła robotę rozmachem. A także tempem
wydawania, bo ukazała się po części w serii „X-Men”, a po części w „Mega
Marvelu” i całość trafiła w ręce czytelników w ciągu zaledwie trzech miesięcy
(co miało swój minus, bo „Mega Marvel” nie miał takiej dostępności, jak reszta
serii). Ważniejsze jest jednak to, że udało się jej przetrwać próbę czasu i teraz
okazuje się równie dobra, a może nawet lepsza, co lata temu.
Fabularnie bowiem to kawał świetnej opowieści
akcji, może właśnie bardziej na akcji, niż na rozważaniach o swoim miejscu w
świecie i tolerancji skupiona, ale właśnie nią dająca sobie wyśmienicie radę.
Dużo postaci, dużo walk, dynamika, szybkie tempo, widowiskowe starcia, popisy
wyobraźni i różnych niezwykłych zdolności. Jest tu też to telenowelowe
zacięcie, ten miks relacji, związków i mnóstwa postaci powiązanych ze sobą
często na równie pokręcone sposoby, co w wenezuelskich serialach, a przy okazji
nadal porusza tę obowiązkową dla mutantów tematykę tolerancji,
odpowiedzialności za swoje czyny, a przy okazji skupia się na bohaterach,
którzy mają w sobie sporo ponurej nury – takie pokłosie mrocznej ery komiksu –
czy depresji, ale są przez to ciekawi, bardziej ludzcy i zrozumiali. No
przemawiają do mnie i tyle.
I jest ta świetna szata graficzna. Różnorodna, nie
przeczę, bo mamy tu zebrane najróżniejsze serie tworzone przez odmiennych
artystów (łącznie cztery tytuły: „Uncanny X-Men”, „X-Men”, „X-Force” i
„X-Factor”), ale za to pełna detali, dopracowana i nastrojowa. Bardzo fajny,
udający Jima Lee Brandon Paterson szalejący w głównej serii, Jae Lee z jego
nieco wykręconą, bardziej szaloną i z undergroundowo-cartoonowymi naleciałościami
kreską też daje radę, świetny jest za to Greg Capullo, może jeszcze mało
charakterystyczny i bez własnego stylu, udający pracę innych i też mocno z Jima
Lee czerpiący, ale wpadający w oko, a… Tak, całe show kradnie debiutujący w „X-Men”
Andy Kubert, który po prostu zachwyca swoją kreską, nadal utrzymaną w klimacie
kolegów, ale mającą własny sznyt. Ok, jest jeszcze Larry Storman w dodatku,
niezły, ale w swoim komiksie praktycznie nie ma czego pokazać. Świetny kolor
też nie zawodzi, taka kropeczka nad i, pokazująca nam o ile lepiej taka prosta,
barwna kolorystyka pasowała do tych historii i robiła lepszy klimat, niż
współczesne, odświeżone barwy widoczne na okładce.
A samo wydanie? Jak zawsze dobre – papier kredowy, twarda oprawa, dodatki. Co prawda ten bonusowy zeszyt z aktami postaci jest zbędnym, ale jest. Fajnie wypada za to przedruk kart kolekcjonerskich dołączanych do opowieści i parę dodatkowych grafik – w tym moja ulubiona, czyli okładka zbiorczego wydania z 2001 roku (szkoda, że nie dostaliśmy jej na froncie tego tomu). Jest też pięciostronicowy tekst o samym evencie, więc ogólnie rzecz biorąc poczytać jest co. Dla mnie to wciąż jeden z lepszych mutanckich eventów. I jedna z takich wzorcowych historii o nich z lat 90., choć zrobiona przez ekipę, która po rezygnacji poprzednich scenarzystów i rysowników musiała nagle odnaleźć się w świecie mutantów i pociągnąć dalej ich losy. Świetna zabawa i piękny pokaz możliwości tych ludzi, którym współcześni, szczególnie rysownicy, nie są w stanie dorównać, a jednocześnie zapowiedź tego, jak wyglądała będzie ich praca nad serią, co fajnie potem kontynuowali. Czego chcieć więcej?
Komentarze
Prześlij komentarz