Hulk: Psy wojny – Paul Jenkins, Ron Garney


HULK CHORY

 

Za tobą psy gończe, mięsa pragną

Wszystko się skończy, gdy cię dopadną

- Doniu, 52 Dębiec

 

Jak pewnie dobrze wiecie, Hulk nigdy nie należał do moich ulubionych herosów. Właściwie poza rewelacyjną mini-serią Banner nigdy nie przeczytałem nic z zielonym olbrzymem w roli głównej, co naprawdę by mnie tak konkretnie zachwyciło. A czytałem niemało, bawiłem się dobrze, zaliczając choćby część świetnego runu Petera Davida czy niezły, acz wtórny Ala Ewinga, zawodziłem się na hitach pokroju „Planety Hulka”, by za chwilę całkiem nieźle bawić się na pretekstowej sieczce pokroju „Wielkiej Wojny Hulka”. No wszystkiego wymieniać nie będę, ale do listy tych najważniejszych historii o Sałacie, jakie przyszło mi czytać, dorzucę „Psy wojny”, czyli początek runu Paula Jenkinsa, który na dzień dobry zaserwował bohaterowi i nam spory wstrząs, a potem świetnie go rozwija. I tylko szkoda, że wizualnie tak dobrze już nie jest.

 

Hulk umiera. A właściwie nie Hulk tylko Bruce Banner. Badania lekarskie wykazały, że cierpi na stwardnienie zanikowe boczne, a jego stan szybko się pogarsza, dlatego zaczyna szukać pomocy u doktor Angeli Libscombe, swojej przyjaciółki i najwybitniejszej neurolog w Wirginii. Ale to tylko część problemów, z którymi musi się zmagać, rozpada się bowiem nie tylko jego ciało, ale także i psychika, a jej okaleczenia sięgają o wiele dalej niż tylko do ostatnich wydarzeń, przez które został wdowcem. Zrozumienie samego siebie i naprostowanie skrzywionego umysłu jest rzeczą kluczową, chory jest bowiem Banner, nie Hulk, a jedyną szansą na przeżycie dla obu jest oddanie kontroli nad ciałem zielonemu olbrzymowi. Tylko któremu właściwie, skoro w głowie naukowca kryje się wiele odmiennych tożsamości, a także coś o wiele bardziej pierwotnego i przedwiecznego, niż można by sądzić…

Tymczasem wojsko zaczyna polowanie na Hulka. Dysponujący żołnierzami potrafiącymi przemieniać się w bestie gamma szaleniec jest gotów na wszystko, byle raz na zawsze pozbyć się Bannera i jego alter ego. By mieć jakąkolwiek szansę, Bruce będzie musiał odkryć sekret, który jest jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic Ameryki…

 


Jenkins jak chce, to potrafi. I to jeszcze jak. Macie wątpliwości? To poczytajcie, co ma najlepsze do zaoferowania. „Hellblazer”, „Universe”, „Wolverine: Origin”, „Sentry”, wyśmienity „Głód” w „Spectacular Spider-Manie”, który dla mnie należy do najlepszych historii o Venomie ever. No i jego „Hulk” też jest spoko. Nie jest to największe dzieło Jenkinsa, nie jest to też taka popierdółka, jak „Overkill: Witchblade/Aliens/Darkness/Predator” (tak, on to zrobił). Po prostu dobry komiks o Sałacie, który, jak wszystkie dobre komiksy o Zielonym, bardziej niż na akcji, skupia się na bohaterze i ma do powiedzenia coś więcej, coś z przesłaniem, z ambicjami, chociaż, co tu dużo mówić, Jenkins, powiela tu swoje ulubione motywy – choroba, nadchodząca śmierć, wątpliwości moralne, kwestie etyczne…

 


Jest akcja, są walki, widowiskowo też bywa (choć ciężko jest przy takim rysowniku), ale najważniejsze pozostaje to skupienie się na podzielonej, rozszarpanej psychice Hulka/Bannera i wyniszczającej ich chorobie. Podobnie, jak to było w „Głodzie” o Venomie, tak i tu jedyną szansą na przetrwanie staje się pakt z bestią. Niestety, konsekwencje, które to ze sobą niesie są poważne. Ciekawie wypada też strona obyczajowa – cierpienie po stracie bliskich, lęk przed śmiercią, strach o przyjaciół… Ale Jenkins nie zapomina też o ekspresji i tajemnicach. Potężne zagrożenie, chore eksperymenty i wielopiętrowe sekrety sprawiają, że miłośnicy dynamicznych opowieści superhero także będą zadowoleni. I tylko wizualnie to leży i kwiczy, bo to najgorszy okres Garneya, kiedy rysował cartoonowo, sztampowo, kreską czystą, ale najczęściej zwyczajnie brzydką. A przesadnie barwne kolory, chociaż w tamtych czasach potrafiono nawet z takich coś wycisnąć, po prostu zawodzą i psują klimat.

 


Ale dla fabuły warto. Może polskie wydanie zbierające dziewięć z dwudziestu zeszytów, jakie zrobił podczas swojego runu (choć potem jeszcze okazjonalnie wracał do bohatera) niczego nie rwie, głównie przez przekład, który pozostawia wiele do życzenia, ale z drugiej strony przynajmniej jest. Tym razem jednak, co w „Superbohaterach Marvela”, w ramach których tytuł wyszedł, nie ma tu żadnego klasycznego numeru z genezą postaci, ale w sumie jest on zbędny. A sam komiks, od strony treści, satysfakcjonuje i wchodzi naprawdę dobrze. Dla mnie lepiej, niż choćby to, co zrobił Ewing, który w pewnym momencie za bardzo oderwał się od życia, choć o życiu opowiadał.

Komentarze