Lata 80. XX wieku… Co
prawda na świat przyszedłem pod koniec tej dekady, ale to właśnie na kulturze
popularnej ostatnich trzech dekad tamtego stulecia się wychowałem. Więc wielki
mam sentyment, ale przy okazji też cenię sobie ten okres – w kinie, w
literaturze, w komiksie – bo to czas takiego szaleństwa, nonszalancji,
lekkości, ale i prawdziwej magii. Więc kocham twórczość z tamtego okresu, a
zarazem lubię rzeczy, które do niego nawiązują. A ta książka właśnie do nich
należy. Od przyjemnej synthwave’owej okładki, po treść. I chociaż nie jest to literatura
z wyższej półki, nic z ambicjami ani na poziomie treści, ani przekazu, ani tym
bardziej samego pisarstwa, całkiem przyjemnie się to czytało i nie mogę
powiedzieć, by rzecz była źle napisana.
Lata 80. XX wieku.
Stany Zjednoczone. To tu żyje grupa nastolatków, która kocha muzykę i marzy o
karierze. Kolorowy świat show-biznesu obiecuje wiele, kusi, nęci, ale oni
pochodzą z biednej dzielnicy. Chcieliby coś osiągnąć, niemniej czy mają szansę?
I wtedy los się do nich uśmiecha, pojawia się okazja na muzyczny debiut i
boysband wkracza na celebrycką ścieżkę. A wówczas, jak można się domyślić, zaczynają
się kłopoty. Bo sława ciąży, łatwa nie jest, a oni jeszcze wciąż dorastają, a
wtedy wszystko się przeżywa i wszystko w życiu się komplikuje. No i bo jest
miłość, bo pojawia się ona, Jenny, i miesza w ich życiu jeszcze bardziej…
„Dziewczyna z
boysbandu” to taka przyzwoita młodzieżówka. Prosta pod każdym właściwie
względem – fabularnie nieskomplikowana, stylistycznie też, a wreszcie i same kreacje
bohaterów także do złożonych nie należą – acz przyznam szczerze, spodziewałem
się, że będzie gorzej. Że kicz, że tandeta, że to i tamto, a jednak nie jest
wcale źle. Okej, może trochę to naiwne, może nic to oryginalnego, niemniej w
swojej kategorii przyjemnie całkiem to wypada. Z tym, że nie wiem do końca dla kogo
to właściwiej książka.
Dlaczego? Pomyślmy,
czy to lektura przeznaczona dla współczesnych nastolatków? Niby tak, ale nie
mam pewności, bo jednak epoka nie ta i czasy nie takie, obce, odległe i choć
część może uznać to za coś atrakcyjnego, więcej jednak woli rzeczy współcześnie
się dziejące, bliskie im, znajome. To może w takim razie dla starszych, którzy
pamiętają tamte czasy bądź też mają do nich sentyment i chętnie wrócą do tego,
co było? Już bardziej, ale czemu w takim razie rzecz jest tak niewymagająca,
prosta? I taki to problem. Bo czasy, treść, wszystko to skierowane jest do
czytelników ze swoim wiekiem na karku, podczas gdy wykonanie to rzecz stricte
dla młodych. I taki rozdarty jestem. Bo chyba trzeba być wiecznym nastolatkiem
– nastolatkiem mentalnym, ale i intelektualnym – mającym w sobie sentyment za
dawnymi czasami, tęskniącym za nimi, by w pełni to dzieło trafiło, przemówiło.
Tak więc trochę to
wszystko pół na pół jest. Ale nie myślcie, że mimo to nie podobało mi się, bo
ja akurat bawiłem się całkiem dobrze. Ale ja to lubię, sentyment mam, młodzieżówki
też chętnie czytam, bo ze mnie trochę takie wieczne dziecko, a i jakoś na
prosty styl oko przymykam (choć wolę klasykę, która w tej prostocie znajdowała
siłę i literackie piękno, nieważne jak ascetyczne stylem by to wszystko nie
było), a to aż tak proste nie było. Poza tym „Dziewczyna z boysbandu” całkiem
miło wracała do tej popowej epoki, kiedy twórcy tak zmyślnie łączyli ze sobą
mrok i lekkość, horror czy dramat z komedią, by w dobie zimnowojennych lęków
dać odbiorcom nieco wytchnienia, pociechy. Tu tego połaczenia nie ma, to taki
sentymentalny mix obyczajówki o młodzieńczych latach i równie młodzieńczych
uniesieniach romantycznych. I te dwa elementy, jeśli je lubicie, mogą Wam
przypaść do gustu nawet jeśli lata 80. to nie Wasza bajka.
Recenzja opublikowana
na portalu sztukater.
Komentarze
Prześlij komentarz